sobota, 31 października 2015

Najlepszy wykład

Pozdrowienia z pokładu zwanego trzecim rokiem! Wreszcie, po miesiącu nowej rzeczywistości - piszę. Nie, nie jestem zawalona nauką, choć farmakologia zdecydowanie króluje w tym roku i spędzam z nią niekoniecznie miłe, poniedziałkowe wieczory, słuchając mniej lub bardziej dzikiego jazzu w okolicach północy, próbując wryć całe mnóstwo nazw leków o podobnych do siebie nazwach, z wspomnianym tu już wcześniej pindololem na czele, choć jego to akurat łatwo zapamiętać, ale nazwa tak urocza, że muszę ją, no muszę tu przytoczyć! Chciałoby się śpiewać: "Pindolole, propranolole, acebutolole - ooooo, ja pie***ole" - taki, pierwszy lepszy rym.
Jest też patomorfologia. Są i inne przedmioty, na których za każdym razem uświadamiam sobie jaka to wielka szkoda, że tak mało pamiętam z ostatnich lat, że rzeczywiście z jednego "Z" należałoby zrezygnować (zakuć, zdać, zapomnieć) - szkoda tylko, że nie powiedzieli nam tego wcześniej. Coś tam świta, coś się powtarza, coś sobie przypominamy, ale to wszystko takie niepełne jakby. Nawet przez chwile żałowałam, że nie pamiętam już szlaku syntezy steroidów, gdy uczyłam się, że ten lek hamuje ją na tym etapie, a tamten na innym. Na klinikach pytają nas z anatomii, wygrzebujemy z najgłębszych zakamarków mózgu unerwienie kończyny górnej, mięśnie, topografię, przyczyny ręki piastunki albo chodu koguciego. Zbieramy wywiady z pacjentami. Zakładamy białe fartuchy, chodaki, wkładamy stetoskop w kieszeń (niektórzy odważni wieszają go sobie na szyi!) i przechadzając się po korytarzach szpitala/kliniki możemy czuć się jak prawdziwy "doktór".
Są też wykłady. Wreszcie wybyliśmy z niewygodnych, starych sal do sali niemal kinowej, z miękkimi krzesłami, wielkim ekranem i w ogóle, w ogóle wszystkim najwypaśniejszym. Szkoda, że treść wykładów, albo sposób jej przedstawiania takie nie są. Po pierwszych kilku minutach wyłączamy się, śpimy, gadamy, jemy, gramy na telefonie/tablecie, rozwiązujemy krzyżówki, czytamy coś innego - jakbym popatrzyła na nas z boku, to chyba nie pomyślałabym, że to ten kierunek i ten rok. Są i tacy, co słuchają. Ale najwięcej słuchaczy miał chyba ostatni wykład.
Temat: relacja lekarz-pacjent, w ramach zajęć z pediatrii. Sala w szpitalu, wiekowa i klimatyczna, niewygodne siedzenia i mało miejsca na nogi, wysokie okna, na suficie ozdobne żyrandole i odgłosy ptaków spod poddasza. Ciemno. Doktor oświeca tylko lampką swoje notatki. Nie notujemy. Nie musimy. Mamy słuchać i oglądać obrazki. Obrazki - nie, nie obrazki. Obrazy, zdjęcia, rysunki... - do każdego doktor miał adekwatną opowieść. Na temat życia, ludzi, społeczeństwa ogólnie i na to, jak podobne sytuacje wyglądają w praktyce lekarskiej. Wtrącał cytaty mądrych ludzi i historie z jego praktyki zawodowej. Przytaczał wiersze swoich pacjentów - nigdy nie pomyślałabym, że 9-letnia dziewczynka może pisać tak smutne rzeczy, tak prawdziwe, tak uderzające, że może tak trafnie rozumieć to, co się wokół niej dzieje... Efekt był tym bardziej zauważalny, że mieliśmy porównanie do wierszy, które pisała, gdy była zdrowa. Przez ten trochę nietypowy i niebezpośredni przekaz mogliśmy uświadomić sobie, że rzeczywiście nie mamy czasu na odpowiednia relację z pacjentem. Na to, żeby podzielić z nim cierpienie, żeby współczuć tak w stu procentach. Że okazujemy zbyt często takie fałszywe współczucie, zainteresowanie, po którym nie dajemy nawet pacjentowi szansy na odpowiedź, bo nie mamy czasu, biegniemy dalej, do kolejnego zadania, kolejnego "przypadku". Takie uświadomienie sobie tego boli, przypomniałam sobie, że nie raz na praktykach miałam podobne sytuacje, gdy ktoś coś ode mnie chciał, a ja nie potrafiłam/nie mogłam/nie miałam czasu/nie uważałam za potrzebne spełnienie tych jego próśb. O tak, zdarzyło się, że poszłam kupić pewnemu panu gazetę do kiosku. Ale to też zależy wszystko od pacjenta, od jego osobowości. Tak jak w życiu wybieramy sobie ludzi, z którymi jest nam łatwo przebywać/żyć, tak wśród pacjentów wybieramy tych, z którymi chcemy rozmawiać, ale mamy też takich, których problemy uważamy za wyolbrzymione, albo po prostu nie chce nam się z nimi gadać, mamy wrażenie, że nas trochę wykorzystują itp. Taki stosunek widziałam też często u pielęgniarek. I chyba nie ma co tu się wstydzić, tak jest i już, ale jednak chciałoby się może coś zmienić... coś więcej zdziałać... obdarować kogoś uśmiechem, pozwolić sobie zaufać, otworzyć się na cierpienie innych, na ich historię (może wcale nie zawsze smutną?). Nie każdy będzie miał taki "obowiązek moralny". Inaczej podchodzi się do pacjenta na SORze, inaczej do leczonego paliatywnie/z nowotworem/umierającego. Mimo wszystko jednak warto w sobie taką własną moralność nosić i dbać o to, by każdy kto trafia w nasze ręce czuł się bezpiecznie, nie musiał się bać, mógł nam zaufać. I teraz znów pojawiamy się my. Kolejna grupa studentów przychodząca na ćwiczenia, w trochę już wymiętych fartuchach, znów zadajemy te same pytania co wczoraj, czasem pacjent wie sam co ma nam powiedzieć, zanim go o to zapytamy. Kolejni przychodzą, oglądają, obmacują, opukują i osłuchują. Kolejni trochę dukają przed asystentem, bo nie do końca dobrze się przygotowali na zajęcia. Gdy jedni wyszli po zakończeniu obchodu, przyszli drudzy, porozmawiać o żywieniu pozajelitowym prowadzonym u starszej pacjentki z rakiem krtani. Stoją nad jej łóżkiem, asystent coś głośno opowiada, a pani ledwo wytrzymuje, bardzo już zmęczona. Co możemy zrobić, kiedy jesteśmy tam, by się czegoś nauczyć, by słuchać tego asystenta, a pacjent jest dla nas tak naprawdę tylko przez chwilę, dla pokazania pewnych objawów, oglądamy go, a potem zapominamy, nie dbając zupełnie o jego dalsze losy. Co możemy zrobić, by nie być po prostu kolejnym studentem, któremu znów trzeba będzie coś pokazać/opowiedzieć? Niektórzy pacjenci żartują, ale to według mnie tez pewna forma obrony, coś w stylu "wszystko w porządku, mam się świetnie, cieszę się, że jesteście, haha zobaczcie jaką mam śmieszną dolegliwość"... Możemy spojrzeć się głęboko w oczy, możemy się uśmiechnąć, możemy nie udawać, możemy nie robić nic na siłę, możemy podziękować, możemy życzyć wszystkiego dobrego. Chciałabym tak kiedyś nie bać się mówić swoim pacjentom prawdy. Oczywiście prawdy odpowiednio wyważonej, jeśli trzeba. Chciałabym nie współczuć fałszywie. Chciałabym być szczera. Chciałabym, by widzieli w moich oczach miłość i szacunek. To, że ich choroba, stan, wygląd, sytuacja nie umniejszają mi ich wartości. Żeby widzieli, że szanuję ich jako ludzi, że rozumiem to, co się z nimi dzieje, że wszystko, co robię - robię dla ich dobra. Że daję im z siebie tyle, ile mogę. Żeby czuli się bezpiecznie. Żeby mi ufali. I żebym ja ufała sobie.

To był najlepszy wykład. Być może najlepszy w ciągu całych moich doczesnych studiów. Nie podano nam żadnej recepty ani wskazówek na tacy (czyt. slajdach). Skłoniono nas do refleksji. Gdzie jesteśmy, co robimy i do czego zmierzamy? Czy chcemy coś zmienić i jeśli tak, to kiedy jest na to najlepszy moment? Tak jak lubię, gdy na seminariach rozwiązujemy przypadki kliniczne, stopniowo odkrywamy kolejne wyniki badań, które "zlecamy", a potem niczym dr House stawiamy hipotezy i ostateczną diagnozę, tak lubię się czasem trochę zadumać, wzruszyć, pomyśleć. To był wykład, który skłaniał do myślenia, nie wyłączał go, jak wszystkie inne. To był wykład, który zostanie w naszej podświadomości na dłużej, mimo że pewnie większość z nas nie pamięta już dokładnie wszystkich jego przesłań. To był dobry wykład, bardzo dobry!

sobota, 26 września 2015

O praktykach na SOR

Ale długo zwlekałam z tym postem... to chyba dlatego, że zrobiłam sobie listę co się działo w poszczególnych dniach i nie spieszyłam się, by przenieść ją tutaj. A teraz wakacje się kończą i będzie pewnie wiele innych tematów trzeciorocznych do poruszenia, więc, proszę państwa, relacja z praktyk w szpitalnym oddziale ratunkowym!

Pracowałam w tym samym szpitalu co rok temu. Niby rok to niedużo, a jednak wiele się zmieniło i ja sama często łapałam się na tym, że zamiast na SOR idę na internę. Pierwszego dnia oddziałowa poinformowała mnie, że nie powinno mnie tu być, bo nie ma ordynatora, ale mam sobie pochodzić i popatrzeć zanim przyjdzie lekarz (bo byłam trochę przed 8). Przeraziłam się, że tak tu pusto, nic się nie dzieje, tylko kilku pacjentów w sali,  jakiś dwóch czekało grzecznie na lekarza, w salach jakieś dziwne urządzenia, pewnie niezbyt często używane - zanudzę się tu na śmierć, myślałam. Gdy tak zrezygnowana wychodziłam z zabiegowego zobaczyłam przy konsoli kolegę z roku - ale się ucieszyłam, chociaż będzie z kim pogadać! A jako że on robił wcześniej również tu praktyki, pomógł mi się rozeznać co gdzie jest i jakie prawa rządzą akurat na tym oddziale ;)

Pierwsza pacjentka pierwszego dnia na SORze i od razu szycie. Pani przewróciła się, rozcięła głowę, a że brała leki przeciwkrzepliwe, lało się z niej ostro. Był pan z wyrostkiem robaczkowym, sprawdzaliśmy objaw Jaworskiego. Złamanie kości śródręcza; jakiś pan, który miał pilnować 91-letniej babci i chyba mu się nie chciało, więc wymyślił, że boli go trzustka; chłopaczek, który biegł i uderzył w ścianę i mamusia sie martwiła, że coś się mu się stało;  pani z wywiadem onkologicznym, która miała jakieś problemy z przewodem pokarmowym i jak zakładaliśmy jej sonde do żołądka to trysnęła brzydką, czarną treścią, co przyjemne nie było i w sumie nie pamiętam jak jej historia się skoczyła; była też pani tydzień po wypadku samochodowym ze skierowaniem od chirurga z dopiskiem PILNE!, a miała tylko bóle w miejscach siniaków po pasach (jej skierowanie lekarz skopiował sobie na pamiątkę i podziwiał jeszcze podczas drugiego śniadania, ale to specyficzny lekarz był i całe szczęście, że tylko tego jednego dnia). Był też chłopak z załupkiem, początkowo nie wiedziałam o co chodzi, gdy kolega wolał mnie do zabiegowego, potem trochę z pielegniarką współczułyśmy chłopakom, że pewnie ich co nie co boli jak na to patrzą, a lekarz poważnym tonem stwierdził,  że "naprawi mu to, bo musi mieć czym dzieci robić ". Potem się jeszcze taka sytuacja przytrafiła starszemu panu, który sobie cewnik notorycznie wyrywał, ale tu jakoś się obyło bez interwencji chirurgicznej.

Drugiego dnia miałam okazję przyjrzeć się badaniu per rectum. Przerost stercza zdarzał się prawie tak często jak kamica nerkowa, która zdecydowanie królowała w tym tygodniu. Po kilku przypadkach sami wiedzieliśmy, że trzeba będzie sprawdzić Goldflama i zrobić USG. Była też pani po mastektomii, trochę już zniesmaczona studentami, z płynem w brzuchu. Lekarz wypisywał jej jakieś leki i martwił się, że nie będzie się miał nią kto zaopiekować, proponował kogoś do pomocy, pani mówiła, że sobie poradzi, a dwa dni później leżała już na sali pod kroplowką, bez kontaktu... akurat trafiłam do niej w momencie kiedy zabierali ją do hospicjum, patrzyła na mnie takim pustym, smutnym wzrokiem... nie wiem, czy to było spojrzenie osoby umierającej, bo nie wiem co się z nią dalej stało, ale na takie wyglądało. A jeszcze kilka dni wczesniej zawozilismy ja na RTG i śmiała sie, ze pewnie komentujemy jej wygląd, bo nie wygląda na swoje 66 lat. I mówiła, że dla niej to już tylko marichuana lecznicza...
Był uraz oka, złamania i zgnieżdzenie palca, ściąganie paznokcia (jak dla mnie najstraszniejsza rzecz tygodnia); dziewczyna, ktora na kolonijnym spacerze wbiła sobie jakimś cudem patyk w udo;  facet uzależniony od alkoholu i jakieś inne urazy mniejsze i większe.

Trzeciego dnia mistrzem został pan, ktory przeciął sobie rękę nożem do tapet. Założyliśmy mu chyba z 8 szwów, a jak szukalam nożyczek do obcięcia bandaża śmiał się, że może mi dać nóż do tapet. Ah, była też 16-latka w 16 chyba tyg. ciąży z bólami głowy i dretwieniem kończyn i warg. Byliśmy z nią u ginekologa i jak zobaczyłam, ze to bedzie chłopak i w ogóle jak się w tym brzuchu wierci i macha łapkami, cieszyłam się bardziej niż ona... Doszło nawet do tego, że doktor prosił o konsultacje pediatryczną dla niej... dziewczynki w ciąży. Był jakiś alkoholik z raną głowy, który nam uciekł i pan po wypadku samochodowym, nieubezpieczony, ale chciał wszystkie badania, tylko raczej nie wyglądał na takiego, który zaplaci za 3 zdjęcia RTG i TK... Ah, jeszcze jedna pani wzbudziła wtedy u nas spore emocje - pani z żółtaczka mechaniczną, która trafiła po kilku dniach znów do szpitala, z bilirubiną znacznie większą niż wtedy. Pani zasłynęła tym, że nie zgodziła się na leczenie, bo operacja wymagałaby transfuzji, a ona jest świadkiem Jehowy i na to nie pozwoli. A może powinnam napisać "była", bo lekarz dawał jej marne szanse i jej działanie otwarcie nazwał samobójstwem. Musieliśmy przyjąć jednak jej decyzję z szacunkiem, ale to trochę otworzyło mi oczy i jeszcze bardziej doceniam to, że Mój Bóg jednak stoi zawsze za życiem i dobrem człowieka, i nigdy nie będę musiała przez Niego podejmować takiej decyzji jak ta pani.
Tego dnia pierwszy raz zobaczyłam jak się zakłada gips (nigdy sama nie miałam zadnych złamań i moje zdziwienia było wielkie, jak zobaczylam, ze ten cały gips to taki specjalny bandaż ;)). Był jakiś pan z POChP, ktorego za bardzo nie pamiętam i pan, któremu odciągnęliśmy jakieś 200ml płynu wysiękowego z kolana. I kolejny smaczek: pan, który połknął osę w pepsi! Nie był uczulony, wiec tylko go obserwowaliśmy, ale wyszłam wcześniej niż on i mogę tylko podejrzewać, że raczej nikt z niego tej osy nie starał się wyciągnąć - nie mam bynajmniej pojęcia jak moznaby to zrobic ;)

Czwarty dzień to znów złamania - strasznie dużo było złamań obu kości podudzia (ałć), były złamania w obu stawach skokowych (ałć) , kolejne kolki nerkowe (ałć) i ukąszenia pszczół, os, nie wiadomo czego. Był mały chlopaczek po wypadku i kobieta w 9tyg ciąży  (ale mały dzidziuś-fasolka na USG!). Był pan ze stomią, który po dwóch dniach od wyjścia z chirurgii przywedrował do nas. Musiał mieć poszerzony otworek, bo jakiś grzyb się zadomowił. Oczywiście królowały opatrunki z altacetu i octeniseptu, raz nawet dostało mi się, ze tego drugiego to mam oszczędniej używać, bo to drogie i muszę przeprosić i potwierdzić - gdybym wiedziała, ze za mała butelke zapłacę 20zł, nie lałabym tym jak wodą w śmigus dyngus, mea culpa :(

Piątego dnia było złamanie kompresyjne kregu L5 (ale zapamiętałam!). Trzylatek ze stluczoną kostką; gościu po pobiciu ze złamaniem twarzoczaszki, skrecenie kostki u pani, ktora chciala koniecznie gips, choć w domu miala jakiś specjalny stabilizator; tradycyjnie kolka nerkowa, osy, pszczoły, chrząszcze (no dobra, chrząszczy nie było; )) i pan mistrz dnia: 28-latek po dopalaczach. Pan nie chciał powiedzieć,  co konkretnie brał, chodził tylko taki otumaniony, ale i tak dostał opierdziel od doktora. Pyta sie go: "ma pan żonę, dzieci? I co, z dziećmi to tak pan razem ćpa, czy każde osobno?". I bardzo dobrze, sama myślałam, ze jakiś gówniarz przyjechał jak usłyszałam o tych dopalaczach, potem patrze na pacjenta i w karte - 28 lat... No cóż, nie zawsze wiek idzie w parze z mądrością... Ostatnią moją pacjentką na SORze była 16-latka z ostrymi bólami brzucha, miesiaczkowała ostatnio w kwietniu (mieliśmy sierpień, przyp. aut.). Jako, że sie spieszyłam na autobus, uciekłam po USG i po podłączeniu jej kroplówki z lekami i nie interesowałam się dalej, co się z nią stało i dlaczego. Pewnie była konsultacja u gina, w sumie szkoda, bo bym poszła, lubię te wszystkie brzuchate panie na oddziale  (bo jest połączony z położniczym).

Ogólnie z praktyk jestem zadowolona. Dalej miałam okazję poćwiczyć wkłucia, zastrzyki, pobieranie krwi, wenflony, mierzenie ciśnienia, EKG. Pielęgniarki (i ratownicy ;)) też były raczej przyjaźnie do nas nastawione. Kiedy ja bałam się wkłuć, narzekałam: "niee, bo ten starszy pan ma słabe, cienkie żyły, nie wkłuję się", mówiły: "wkłuwaj się, to pijak" :D


sobota, 19 września 2015

Medyk, dziecko i beta-blokery

Przyszła książka do farmakologii. No dobra, nie książka - dwutomowa księga. Dzwoni kurier, idziemy więc z moim małym podopiecznym odebrać paczkę. Podpisuję co trzeba i zabieramy się za rozpakowywanie. Mały podekscytowany - co to jest, takie duże i ciężkie? Jak już się uporaliśmy z wszystkimi taśmami i folią bąbelkową, otwieram książkę na przypadkowej stronie i zaczynam czytać:
- Pindolol, acebutolol i penbutolol są częściowymi agonistami...
Mały w śmiech:
- Hahaha, Małolata, głupie to, nie?
Czytam jeszcze raz i śmieję się razem z nim. I tak przez dobrych kilka minut powtarzamy te "głupie" nazwy. Mogę chyba śmiało powiedzieć, że wychowuję pierwszego trzylatka, który zna nazwy leków obniżających ciśnienie. Coś czuję, że jeszcze nie raz będę wyzywać farmakologię, ale póki co nowy zakup wędruje na półkę. Niech tam leży do października :)

wtorek, 8 września 2015

Medyk, pociąg i nystagmus

Wakacje. Podróże. Najlepiej - pociągiem. Jakoś tak wygodnie i swój urok ma. Podczas jednej z moich tegorocznych, wakacyjnych podróży, naprzeciwko mnie siedziała całkiem sympatyczna, miła z wyglądu dziewczyna. Zamyślona wpatrywała się w mijane krajobrazy w świetle zachodzącego, schyłkowoletniego słońca...
 (udało mi się zrobić klimat? W takim razie przejdźmy do meritum.)
Gdy tak wyglądała przez to okno, nie mogłam oderwać od niej wzroku. Siedziała twarzą do mnie, mogłam więc podziwiać jej niesamowity... oczopląs optokinetyczny! Tak, jako medyk skupiałam się na ruchach jej gałek ocznych, rytmicznie układających się w poziomy nystagmus... Musiałam pilnować się,  by odpowiednio szybko odwrócić wzrok, gdy wyczuwała moje spojrzenie, jeszcze by sobie o mnie pomyślała, że ja... że ona mi się... Co to to nie.
Ale w sumie... ciekawe czy ktoś kiedyś podrywał kogoś w pociągu na nystagmus... ;)


niedziela, 26 lipca 2015

Oj, Ewuś, Ewuś - czyli o praktykach w POZcie

Praktyki z lecznictwa otwartego zrobiłam w przyspieszonym tempie w małej, gminnej przychodni w sąsiedniej wiosce, u mojej byłej doktor rodzinnej. Dzięki naszej kilkunastoletniej znajomości (bo pani pracuje już tam tak długo, że pamięta mnie jako małego, rzadko chorującego dzieciaka, regularnie pojawiającego się na wszystkich bilansach), trzy tygodnie zrobiłam w tydzień, a atmosfera była bardzo miła i sympatyczna, choć tworzyłyśmy ją tylko ja, lekarz, dwie pielęgniarki i pacjenci naturalnie :)

Jak wygląda dzień w przychodni medycyny rodzinnej? Otwieramy punktualnie o ósmej. Minutę lub dwie przed parkuję rower, widzę czasem jak przed wejściem ustawia się już kolejka, czasem nie ma nikogo. Zaczyna się rejestracja. Dzwonią telefony.

A z rejestracją jak się okazuje wcale nie jest łatwo. Najpierw: imię, nazwisko, miejscowość. Potem szukanie karty pacjenta w szufladach, które się nie domykają od nadmiaru zawartości  i mimo, że są podpisane alfabetycznie i miejscowościami kilka dni zajęło mi ogarnięcie jak szybko i skutecznie znaleźć to, czego szukam. Bo na przykład w danej szufladzie są nazwiska od G do K, ale w danej miejscowości jest najwięcej osób z nazwiskiem na G, więc mają osobną szufladę. Dzieci są natomiast pogrupowane rocznikami i datą urodzenia. Na początku był to dla mnie dziwny system, ostatecznie stwierdzam jednak, że dobrze się sprawdza. Kolejnym i najważniejszym punktem w rejestracji jest zapytanie tytułowej Ewuś czy pacjent jest uprawniony do świadczeń. Bez tego - żegnamy, do domu marsz, tu Cię nie przyjmiemy. Niewtajemniczonym wyjaśniam, że tytułowa Ewuś to nie Ewuś, tylko eWUŚ, czyli system elektronicznej weryfikcji uprawnień świadczeniobiorców. Wystarczy pesel albo samo imię, nazwisko i adres, by sprawdzić danego pacjenta. Sprawdzamy więc eWUŚ'a, wpisujemy dane pacjenta do zeszytu, zaznaczamy, że ma uprawnienia, czyli jest ubezpieczony, prosimy go do poczekalni i zanosimy lekarzowi kartę. Po wizycie lekarz wpisuje w zeszyt kod choroby (w klasyfikacji ICD-10), a my znów korzystamy z systemu, do którego musimy wklepać odbytą wizytę, podając kto, co, czy porada czy zabieg, czy jeszcze coś innego, kod choroby, rodzaj rozliczenia, datę itd. Brzmi strasznie, ale są całe szczęście opcje pozwalające na skopiowanie danych takich samych dla każdej z wizyt, więc zmienia się wtedy tylko chorobę i rodzaj rozliczenia. NFZ robi pod koniec każdego miesiąca zestawienia i sprawdza wszystkie te wklepane dane, przyczepia się, gdy coś jest nie tak i przychodnia potem musi się tłumaczyć. Mam nadzieję, że nie zrobiłam w tym żadnego błędu i jeśli już, to nie będą musieli tlumaczyć się przeze mnie i za mnie :D

W międzyczasie ludzie przychodzą na zastrzyki, zmianę opatrunków, zmierzenie cukru, zdarzyło się nawet płukanie ucha zalecone przez panią doktor na wizycie. Zastrzyki domięśniowe, w tyłeczek, w mięsień zwany zacnie Gluteusem Maximusem - w sumie nie pamiętam, żebym robiła je rok temu w szpitalu. Przeważały zastrzyki w ramię i brzusio. Moje szczęście w nieszczęściu mojego taty, któremu niedawno przepisano zastrzyki przeciwbólowe, że miałam na kim poćwiczyć i zdanie, którym pocieszałam wystraszonych na wieść , że studentka ich będzie kłuć pacjentów ("proszę się nie bać, rok temu na praktykach w szpitalu robiłam dużo zastrzyków!") nie było aż tak nieprawdziwe ;) Pacjenci wychodzili zadowoleni, mówili, że nie bolało, jedna pani trafiła się ze zrostami i prawie zgłupiałam,  jak tłok strzykawki nie chciał się przesuwać, ale przypomniałam sobie co mama mówiła o zrostach i dalej poszło gładko.

Był chłopak z rozcietą nogą, któremu wieczorem na SORze tak brzydko założyli szwy, że rana nie chce się ładnie goić, a w dodatku zaczęła puchnąć. Trafił się też pewien delikwent ze zszytą głową, bo jakiś koleś "trochę przesadził" - rzecz się działa oczywiście pod dużym wpływem, a co ciekawe bójka byla w niedzielę, ale na szycie pan się zgłosił dopiero następnego dnia wieczorem, bo "myślał ze nie jest tak źle". Chyba bardziej prawdopodobne, że dopiero wtedy zaczęło go boleć, bo się za bardzo wcześniej znieczulił... Mieliśmy również pana, co go kiedyś w nogę pogryzł pies, a ja już mu się prawie rana zagoiła to spadł mu na nią telewizor (?! to się nazywa szczęście...), w dodatku ma miażdżycę i przez to trudno gojącą się, pergaminową skórę, ale on w zaparte twierdzi, że to wszystko przez rany po "Szwabach". Pierwszego dnia trafił mi się mój najmłodszy do tej pory pacjent: 20-dniowe niemowlę z wysypką na buzi. Pani doktor, której pierwszą specjalizacją była pediatria, przy tej okazji pokazała mi taki mini bilans - wymacałam ciemiączko, sprawdziłam bioderka, zważyłyśmy dziewczynkę, osłuchałyśmy, zobaczyłam też, że mogłaby już karmić (jak to nazwała lekarka), a to przez hormony mamy, które dostawała z mlekiem. To było zaskoczenie! Przeważali jednak pacjenci przeziębieni (co zdziwiło mnie trochę o tej porze roku), z alergiami, z bólami lub urazami paluszka, nóżki, kręgosłupa, z cukrzycą, nadciśnieniem, przerostem prostaty, problemami ze snem. Zaobserwowałam zbieranie wywiadu i uzupełnianie historii choroby. Kody I10 i I25 zapamiętam chyba do końca swojej przyszłej praktyki zawodowej. Jak się okazuje, lekarz rodzinny czasem musi robić nawet za dentystę, bo przyszła też pewna pani z opuchniętym policzkiem po antybiotyk, choć dentystę miała umówionego na najbliższy możliwy termin - za 3 tygodnie...

Jeden dzień w tygodniu jest dniem pobrań. W tym roku pokłułam trochę więcej niż w tamtym, a te strzykawki próżniowe zyskały moją największą sympatię! Na internie takich nie było... Znam już kolorki probówek do morfologii, biochemii, cukru i na czynniki krzepnięcia. Byłam zaskoczona swoją taką obojętnością, nie było już tego dreszczyku przed iniekcją, ani żadnych drżących rąk i musiałam pilnować się, żeby zwracać większą uwagę na pacjenta, bo zdarzali się tacy, którzy sie nie bali, byli przyzwyczajeni, ale też i ci, którzy się boją, mdleją itd. Przy takich trzeba trochę więcej niż tylko robić swoje, ale też starać się go jakoś uspokoić.

Zajmowałam się też pisaniem recept. Żeby zaoszczędzić czas, pacjentom, którzy stale przyjmują te same leki, recepty wypisują tu pielęgniarki , a lekarz sprawdza, podpisuje się i stawia pieczatkę. Ależ sie zachwycali moim pismem!  "O, jaka ładna recepta! O, jest pani leworęczna! O, jak pani szybko pisze!" . Oczywiście nie obyło się bez pomyłek, wtedy dr musiała stawiać dodatkową pieczątkę,  żeby się  w aptece nie czepiali nawet jednej poprawionej literki czy cyferki, ale jak to powiedziała pani doktor: "nie myli się ten, kto nic nie robi" ;) Wiem już na przykład, że tabletki nasenne trzeba wypisywać na osobnej recepcie i dawka musi być napisana słownie. Albo że gdy wypisujemy większe opakowanie danego leku musimy napisać dawkowanie, bo inaczej dadzą mniejsze. Być może gdybym teraz miała wypisywać leki, które już przepisywałam, pamiętałabym, które były na ryczałt,  które ze zniżką, a które płatne w 100% ;)

Pokazano mi też punkt szczepień. Są szczepienia pojedyncze, czyli każdy przychodzi kiedy mu pasuje, ale są i takie, ze w opakowaniu  jest 10 szczepionek i wtedy wszystkie dzieci trzeba zebrać jednego dnia. Zrobiliśmy jednego dnia takie pospolite ruszenie i razem z pielegniarką szczepiłam maluszki. Każdy dostał naklejkę dzielnego pacjenta i ostatecznie, nawet jeśli trochę popłakał, wychodził z uśmiechem na ustach :)

Jak to w małej przychodni, zdażały się chwile spokoju. Zauważyłam,  że pacjenci lubią przychodzić falami :) W wolnych chwilach, przy zielonej herbacie rozmawialiśmy o systemie, pracy i absurdach NFZ. Była raz pani, która musiała udać się na oddział onkologiczny do pobliskiego szpitala. Doktor dzwoni, pyta się jak to jest z tą zieloną kartą, chce załatwić wszystko dobrze i szybko, bo pacjentka jest w pilnej potrzebie. Mówią, ze starczy skierowanie,  dostaje więc skierowanie na oddział, a potem przychodzi jeszcze raz, bo odesłali ją po skierowanie do poradni z dopiskiem "pilne". Albo pacjentka, która dostała w naszej przychodni skierowanie na badania krwi, ale poszła do innego laboratorium, z którym nie mamy podpisanej umowy, a Ci wykonali jej badania, tylko potem przyszła na wizytę kontrolną z wynikami i fakturą do zapłacenia wystawioną na przychodnię :D Kurczę, jak ja raz zrobiłam nie tam gdzie trzeba badania to sama musiałam za nie płacić, mimo że miałam skierowanie. Biurokracja straszna. Bardzo na nią narzekają. Ale w sumie, co się dziwić, jakiś porządek musi być. Kolejny absurd to np. lecznie pacjentów hospitalizowanych. Jeśli regularnie przyjmują jakieś leki wypisywane przez rodzinnego, ale idą na jakiś czas do szpitala na któryś z oddziałów specjalistycznych są wyłączeni z korzystania ze świadczeń w przychodni. Jeśli leki się skończą rodzinny nie może przepisać kolejnych opakowań, a lekarz na oddziale np. neurologicznym nie leczy go na nadciśnienie czy cukrzycę.  Wtedy trzeba jakoś kombinować.

Nauczyłam się przede wszystkim, że praca, która widzimy odwiedzając lekarza raz na jakiś czas to tylko namiastka pracy przychodni. Wiele razy odwiedzając swojego rodzinnego dziwiłam się, że panie witają mnie i każą przejść do poczekalni, bez żadnych formalności. Myślałam wtedy, że może idąc z wynikami badań, nawet gdy nie rejestrowałam się wcześniej idę po prostu tak o, dowiedzieć się czy wszystko ok. Potem dziwiłam się  skąd lekarz ma moją kartę i po co do niej coś wpisuje, skoro wszystko w porzadku :D A to po prostu dlatego, że pielęgniarki znają tam prawie wszystkich i o niektóre rzeczy nie muszą pytać, a całą dalszą pracę wykonują gdy ja tego jako pacjent nie widzę.

Chyba z roku na rok wpisy o praktykach będą coraz dłuższe :) Ale nic na to nie poradzę,  to chyba najlepsza rzecz na tych studiach, że po całym roku dziobania w książkach i notatkach wreszcie zakłada się fartuch, wkłada stetoskop w kieszeń i idzie do ludzi. A pacjenci wtedy dziwią się co to za nowa twarz w przychodni. Tutaj też mnie to spotkało - najczęściej brali mnie za jakąś stażystkę, czasem myśleli, że jestem nową pielęgniarką. No cóż,  starsi ludzie nie dowidzą co jest napisane na identyfikatorze. A gdy pielegniarki bądź pani doktor wyjaśniały, że będzie ze mnie lekarz, robił się szum i dochodzeniae skąd i od kogo jestem. Jak to w małych miejscowościach. Ale przez to że już dwa lata spędzam w swoim wielkim Mieście Marzeń,  taka nieco egzotyczna atmosfera, gdzie wszyscy wszystkich znają nie przeszkadza mi tak jak kiedyś. Dlatego nawet się nie dziwiłam, jak okazywało się, że pacjent kojarzy mnie i moich rodziców, a ja widzę go pierwszy raz w życiu. Ostatecznie w przychodni zostałam mianowana "przyszłą panią doktor": "Na zastrzyk? Przyszła  pani doktor zrobi." "Recepta od przyszłej pani doktor." I mimo że być może po drugim roku nie powinnam tyle bawić się w pigułę, wcale nie uderzało to w moją godność i jestem wdzięczna, że pozwalano mi bez problemu pobierać krew, robić zastrzyki itd. To umiejętność, którą trzeba sobie przypominać i praktykować - po roku nie-trzymania strzykawki w ręce mama śmiała się ze mnie jak próbowałam pobrać taty lek a potem przymierzałam się do iniekcji :D W dodatku moja leworęczność zawsze w takich chwilach sprawia problem, bo ciężko mi się zawsze zdecydować, którą ręką jest mi wygodniej. Taki los mańkuta, zawsze mówią: leworęczni robią analogicznie, tylko odwrotnie - łatwo powiedzieć, trudno wykonać. W każdym razie - POZ zaliczony, podpisik jest, teraz tylko SOR i dalsza część wakacji :)

piątek, 26 czerwca 2015

Jak odpoczęłam podczas sesji

Wreszcie! Nadszedł czas, w którym nie muszę martwić się o to, czy do rekacji potrzeba NADH czy NADPH, ile ATP i czy rozpada się do AMP czy ADP, do jakiej klasy należy użyty enzym i o to, na jaki receptor działa adrenalina, bo przecież może mieć w zależności od tego różne efekty. Moje ściany zrobiły się takie puste bez wzorów i schematów, którymi przed egzaminem je oblepiłam, na czele z cyklem Krebsa, glikolizą i cyklem mocznikowym. Przestały mnie przejmować mechanizmy lekooporności bakterii, zarówno naturalne jak i nabyte, siły retrakcji klatki piersiowej, opory przy wdechu powietrza i ośrodkowa kontrola mikcji. Uwierzcie, w życiu każdego studenta medycyny przychodzi taki moment, że dosłownie nie może spokojnie się wysikać, bo myśli o tym, który nerw pobudza do skurczu w tej chwili dany mięsień, a który się rozkurcza i czy to sprawka włókien współczulnych czy przywspółczulnych.

Co mogę powiedzieć o czwartej sesji? Była na pewno bardziej wymagająca od wcześniejszych. Ponadto, poprzedzona mnóstwem zaliczeń. Od Wielkanocy praktycznie co tydzień coś było i pod koniec sesji powoli dawało się to odczuć. Przez pierwszą połowę pogoda nawet sprzyjała (plażowaniu, nie nauce), więc wychodziłam z książkami, wykładami i giełdami na balkon. Mądra Małolata nie przewidziała jednak, że to już czerwcowe, letnie słońce i po pierwszym takim wyjściu dostałam w pamiątce zbyt mocno opalony dekolt, do tego stopnia, że przez wszystkie pozostałe, słoneczne dni sesji nie zdołałam wyrównać różnicy w zawartości melaniny. Wakacje są długie, więc może jeszcze się uda ;)
Nadrobiłam zaległe odcinki serialu instruktażowego o lekarzach z pewnego szpitala pod Warszawą, a gdy już musiałam czekać tydzień na kolejny, zainteresowałam się przygodami pewnej pani sprzątaczki i pana mecenasa. Sezony się skończyły, a sesja trwała dalej - nie pogardziłam więc nawet kilkoma odcinkami księdza Mateusza! Ktoś być może pomyśli sobie: zamiast się uczyć oglądała seriale. Wiadomo, że nikt nie wytrzyma nauki kilka godzin pod rząd, a zjeść coś trzeba i trochę się zresetować czasem, łączyłam więc sobie te dwie przyjemności i zabierałam tableta z filmem gdzie i kiedy tylko się dało - gotowaliśmy razem obiad, sprzątaliśmy, jedliśmy, zmywaliśmy naczynia i myliśmy zęby. To taki dobry przyjaciel, gdy wszyscy pozostali siedzą w swoich mieszkaniach i się uczą!
Muszę przyznać, że całkiem dobrze się tej sesji wysypiałam i dobrym jedzonkiem raczyłam (w zamrażalce zostało całkiem sporo maminych pudełek z niepoznaną zawartością, bo pichciłam sobie coś swojego). To dobra odmiana dla okresu zajęciowego, zwłaszcza tego zimowego, kiedy po powrocie było już ciemno i późno, a student był zbyt zmęczony by przygotować sobie coś dobrego, przejęty tym, że na następny dzień musi jeszcze mnóstwo stron przeczytać, a dobrze byłoby, gdyby się od razu ich nauczył.

Dlatego tak lubię sesję. Jest taka strona na facebooku: "Jestem studentem medycyny - odpoczywam w czasie sesji". Polubiłam ;) Bo sesja dla nas jakoś specjalnie nie różni się od pozostałych dni roku akademickiego, mamy tylko trochę więcej tematów do ogarnięcia  (ale co to dla zaprawionego przez 8 miesięcy studenta!) i, co dla mnie najfajniejsze, nie mamy zajęć. Możemy robić co uważamy za słuszne, swoim własnym tempem, a kluczem do sukcesu jest tylko dobra organizacja czasu i świadomość swoich możliwości. Dla mnie nie ma sensu siedzenie nad książkami do późnej nocy, aż głowa mi nie zacznie opadać na biurko, bo jedynym efektem takiej nauki jest u mnie zmęczenie następnego dnia i brak skupienia i organizacji. Cały czas szukam swojego sposobu na efektywną naukę i wiem już, że w moim przypadku nie tędy droga. A w lodówce dalej chodzą się energetyki, które kupiłam któregoś przedsesyjnego dnia, bo była promocja :)

czwartek, 30 kwietnia 2015

Od koła do koła

Nawet nie wiem jak zacząć po ponad dwóch miesiącach nie-pisania. Nie ma sensu opisywanie wszystkiego po kolei. Studia stały się dla mnie już mało fascynującą codziennością. Mało fascynującą z rodzaju fascynacji typu: "Wow! Medycyna! Wow! Biały fartuch! Stetoskop, wow!" (choć takich na pierwszym roku wcale nie było jakoś specjalnie więcej), bo fascynacje jakimiś ciekawymi zdarzeniami, faktami, odkryciami, własnościami, procesami zdarzają się, i to całkiem często. Co prawda często nie są to rzeczy, które akurat w danej chwili powinny mnie zainteresować, a takimi są na przykład reakcje syntezy hormonów sterydowych strukturalnie, choć nie powiem - wystarczy się dobrze nastawić, czasem wypić coś odpowiedniego i rysowanie wzorków może się nawet spodobać - do tego stopnia, że po kolokwium odczuwa się swego rodzaju... pustkę - no bo jak to: nauczyłam się, właśnie zaczęło mi się to nawet podobać, a teraz mam znów uczyć się jakiś kosmicznych niezrozumiałych jeszcze rzeczy? Nie jest to jednak pustka na tyle głęboka, żeby nie celebrować odpowiednio dnia pokolokwialnego. A to wręcz uwielbiam! O ile przed kołem dzień polega głównie na nauce, z przerwami na potrzeby fizjologiczne i ewentualne przewietrzenie neuronów, kiedy to o przemijającym czasie informuje głównie poziom jasności w pokoju, a ten czas przemija jak na złość za szybko i jest go stale za mało, to w dzień pokolokwialny czasu jest aż nadto. Nigdy nie robię tyle, ile w takie właśnie dni. Najpierw trzeba sprzątnąć wszystkie walające się wszędzie notatki, książki, zeszyty, potem sprzątnąć mieszkanie, przy okazji puścić na cały regulator muzykę i umilić sąsiadom dzień swoim śpiewem (brak epitetu oznacza, że ocenę zostawiam im [sąsiadom]), ugotować wreszcie dobry obiad, upiec ciasto, pójść na zakupy, łazić 3h po galerii nawet ostatecznie nic nie kupując, przejrzeć zaległe internety, doczytać kilka kolejnych rozdziałów książki, obejrzeć zaległe odcinki seriali, albo jakiś film, na który się ma ochotę od dłuższego czasu, pobiegać, poćwiczyć, a po tym wszystkim pójść na imprezę, bawić się do rana i nie czuć nawet zmęczenia. Potem wyspać się porządnie i cykl zaczyna się od nowa. W kółko "od koła do koła" ;).

piątek, 20 lutego 2015

Zniszcz ten dziennik???

Podczas dzisiejszych zakupów w wiadomym studenckim sklepie moją uwagę zwróciła książka o tytule znajdującym się w tytule posta. Podeszłam, biorę ją do ręki, myślę: chyba widziałam coś o niej w internecie... Pierwsza strona: "napisz swoje imię (na białej kartce) białym kolorem... napisz swoje imię nieczytelnie....". Gdzieś w środku: "zaklej tę kartkę wycinkami z gazet... zabazgraj... podrzyj tę stronę... narysuj to i to". Patrzę: obok kolejna książka tej samej autorki, której nazwiska nawet nie zapamiętałam (ba! nie starałam się o to nawet), Pod tytułem adnotacja: "Książka autorki światowego bestselleru Zniszcz ten dziennik". Bestselleru?! Kto się dał na to nabrać? Kto dał sobą tak łatwo zmanipulować? Co się stało z naszym społeczeństwem, społeczeństwem XXI wieku, że takie coś uważa za bestseller? Coś, co nie pobudza do własnej, niezależnej twórczości, wyrażania siebie na swój własny, unikalny sposób?
Gdy będę chciała pognieść czy spalić kartkę, a wcześniej ją zupełnie zabazgrać to po prostu wezmę kartkę i to zrobię. Nie muszę mieć do tego specjalnego "dziennika-bestselleru", który będzie mi mówił co mam dzisiaj zrobić. Niech to byłyby jakieś konkretne rady, przynoszące jakieś pozytywne efekty... Przypominają mi się teraz ćwiczenia, które rozwiązywałam w wieku przedszkolnym. Miały podobną formę: "pokoloruj kwadraty na żółto... otocz pętlą wszystkie instrumenty muzyczne...". Tylko, że one rozwijają człowieka na danym etapie rozwoju, nie cofają go lub zatrzymują tylko po to, żeby nie stał się za bardzo produktywny... Przeżyłam szok. Cofamy się. Szkoda, że to jest regresja trochę z własnego wyboru.
No, tyle z moich dzisiejszych frustracji. Żeby sobie dzisiaj je zrekompensować spędzam miły wieczór z naleśnikami z truskawkami (mrożonymi, ale z własnego ogrodu!) i LP3 w tle. I pogoda coraz bardziej wiosenna - chciałoby sie powiedzieć: wiosenniejsza! ;)

sobota, 14 lutego 2015

Grupa krwi

Pamiętam, jak jeszcze na praktykach pielęgniarskich zbierałam wywiady z pacjentami. W karcie znajdywało się pole "grupa krwi". Jeden pan zdecydowanie odpowiedział, że ma grupę A2B. Moja mina: O.o
- Ale.. proszę Pana... nie ma takiej grupy... skąd Pan to wie, ma pan na to dokument przy sobie? 
Zapewniał, że miał w starym dowodzie, ale jako, że nie miał go przy sobie, dokończyłam wywiad i ciekawa, o co chodzi, pobiegłam do pielęgniarki po poradę. No bo niby jak to on może mieć grupę A2B!?
Otóż może.
Człowiek uczy się przez całe życie, jak widać.
Dziś, już na 4 semestrze na temat grup krwi wiem więcej niż wtedy, na praktykach. I śmieję się z siebie, jednocześnie chcąc takie "błędy" popełniać jak najczęściej, bo nic nie uczy tak dobrze jak życie, którym można zweryfikować teorię i teoria, którą można potwierdzić sytuację z życia.

poniedziałek, 2 lutego 2015

Medyk, dziecko i jądro Onufa

Ferie feriami, niańczę więc kolejne dziecko, tym razem 3-letnie. Umyliśmy się, obejrzeliśmy wieczorynkę i kładziemy się spać.
- Przynieś proszę pieluszkę, założymy ją i przeczytam Ci bajeczkę.
- Małolata, ale ja już nie sikam w nocy!
- No co ty gadasz?! Świetnie, to znaczy, że już Tobie jądro Onufa dojrzało,          kolego!

czwartek, 29 stycznia 2015

dwa tysiące piękniasty

To będzie jeszcze jeden noworoczny post, z dedykacją dla doktora doma, który w sesji kradnie czołgi ;)

Moja sesja zaczęła się w poniedziałek o 9.30 i skończyła 1,5h później. Egzamin z genetyki, czy też biologii medycznej, jak to ktoś wspaniałomyślnie wymyślił chyba tylko po to, żeby w drugim semestrze móc wcisnąć nam w plan jeszcze biologię molekularną i genetykę kliniczną, okazał się być całkiem przyjemny - w sam raz na początek przyjemnych trzech tygodni ferii. Styczeń upłynął szybko, od jednego kolokwium do drugiego, między nimi dla rozrywki pojawiły się jeszcze jakieś mniejsze zaliczenia przedmiotów, na których cały semestr się spało i nagle trzeba było szybko ogarnąć, czego one w ogóle dotyczyły. Jednego styczniowego popołudnia nauczyłam się wreszcie cyklu Krebsa. I stwierdziłam, że za duży szum wokół niego się zrobił, a to chyba najłatwiejszy biochemiczny cykl przemian. Gdybym mogła tylko takich rzeczy na biochemii się uczyć! W styczniu kurier dostarczył mi nowiutki, niebieski stetoskop, zwykłam więc mierzyć ciśnienie i osłuchiwać swoich lokatorów i ich gości. W styczniu się wysypiałam i zrobiłam odwyk od słodyczy. Gotowałam, a nie odmrażałam obiady. Smakowałam kolejne zielone herbaty, po kawę sięgając w ostateczności. Spacerowałam, ćwiczyłam, czytałam i słuchałam dużo pięknej muzyki.  W styczniu realizowałam swoje nie-postanowienia noworoczne, bo postanowień już od jakiegoś czasu nie robię. Każdego dnia możemy coś w sobie zmieniać, bo każdy dzień jest nowym początkiem. I kiedy tak porównuję ten rok do poprzedniego, to mimo, że teraz jest o wiele więcej nauki, więcej zaliczeń, kolokwiów, egzaminów, albo też nawet samych wejściówek, i na każde zajęcia należy być dobrze przygotowanym (kiedy na I roku nie raz mogło nam się upiec, gdy odpuściliśmy sobie coś kosztem zbliżającego się koła z innego przedmiotu) - to teraz właśnie znajduję więcej czasu na odpoczynek, na jakieś wyjście, czasu na "naukowe marnotrawienie czasu". Grunt to dobra organizacja, zdrowy rozsądek, sen i jedzenie. I życie w zgodzie z samym sobą. Dlatego, jak pokazał styczeń, śmiem twierdzić,  że 2015 rok będzie dla mnie dwa tysiące piękniastym. Tak powiedziała jakaś słuchaczka w Trójce i tak mi się to zapamiętało. Niech Wasz też taki będzie! A jeśli ciągle walczycie z sesją - trzymam kciuki! A jeśli też już macie ferie - niech będą piękniaste, jak cały rok! ;)

sobota, 3 stycznia 2015

białe święta


Nawet nie musiałam marzyć o białych świętach!  Wystarczyło ponarzekać w ostatnim poście i tak oto mogłam popijać nie jedną świąteczną herbatkę patrząc na sypiący za oknem śnieg i grzejąc stópki przy kominku. To były święta! 
A styczeń powitał mnie wichurami, sztormami, deszczem do tego stopnia, że jeszcze nie przywitałam się ze swoim morzem. Z nowym kalendarzem też się miło nie zaprzyjaźniłam, bo terminy nadchodzących kolokwiów i egzaminów nie są czymś, co lubię sobie zapisywać. Na pocieszenie: za niedługo się do wszystkiego i tak przyzwyczaimy od nowa. A za rok znów będziemy coś kończyć i coś postanawiać. Takie trochę błędne koło. Ale nie prowadzi do nikąd, na pewno. Wszystkiego dobrego w Nowym Roku! :)