poniedziałek, 17 sierpnia 2020

7 lat temu

sobota, 17 sierpnia 2013

Szukam inspiracji

Pewnego dnia, siedząc sobie gdzieś wśród zieleni w promieniach popołudniowego słońca naszła mnie refleksja. Banalna, ale też trochę szokująca. Pomyślałam sobie, gdzie się znajdę i kim będę za parę lat. Za 6. Ale nawet za dwa miesiące nie mogę sobie wyobrazić siebie, swojego uśmiechu, włosów. Nigdy o tym nie myślałam, był jakiś cel i do niego się dążyło. A teraz, w te wakacje, cel nie gra żadnej roli. W ogóle się o tym nie myśli. Wychodzę na zewnątrz, siadam na tarasie, wiatr trochę za mocno muska mnie po twarzy. Słucham, popijając herbatę, jak w oddali już od rana pracują jakieś maszyny i patrzę jak moja ulubiona łąka pod lasem zamienia się w pole uprawne. I wcale mnie to nie dotyczy. Gdzie, jak nie tu można poczuć prawdziwą wolność? Eh, jak mi będzie tego brakowało od października... [...]

To napisałam 7 lat temu. Brakowało mi tego wszystkiego przez całe 6 lat studiów: tego spokoju, powietrza, słońca i zapachu spoconej od niego skóry muskanej wiatrem, wolności, ciszy, piania koguta o poranku (w zamian dostałam gruchanie gołębi na balkonie), ciepła rodzinnego, rozmów, ognisk, jedzonka, warzyw, owoców, lasu, żniw, rosy, mgieł, świeżego zapachu po burzy... Mam to wszystko z powrotem od ostatniego roku. Mam swoje stare oczy w naturalnych oprawkach, na których odcisnęło się już niemal ćwierć wieku. Mam swój wyczekany uśmiech i innego nawet nie próbuję sobie wyobrażać. Mam te same włosy, choć już inaczej się układają. W nocy wychodzę na zewnątrz w piżamie i z kubkiem herbaty oglądam perseidy na rozgwieżdżonym niebie. Uczę się siebie, choć prawie wcale się nie zmieniłam. Bliscy czasem patrzą na mnie, roześmianą, wygłupiającą się, mówiąc "I to jest pani doktor z wyższym wykształceniem...". Tak, to ja. Naturalna. Swobodna. Kiedy trzeba, stanowcza. Pomocna. Empatyczna. Uczę się odpowiedzialności: za siebie, za tych, których kocham, za moich pacjentów. Uczę się dorosłości i samodzielności. Choć jeszcze ciągle potrzebuję pomocy - sama też pomagam. I jestem wdzięczna. Choć ostatnie pół roku było bardzo ciężkie (myślę że dla wszystkich) jestem bardzo wdzięczna za podjęte DOBRE DECYZJE. Za to, że ta cała trudna sytuacja skonfrontowała nas z tym, co naprawdę ważne i zmusiła niejako do przemyślenia wielu rzeczy i przewartościowania swojego życia. Tak mi dobrze :)





środa, 28 sierpnia 2019

O tym, jak zostaje się lekarzem

Przychodzi dzień ostatniego egzaminu, który będzie dniem zakończenia Twoich 6-letnich studiów. Odpowiadasz na zadawane pytania, profesor traktuje Cię już jak kolegę, rozmawiacie nie tylko o sytuacjach klinicznych, ale też o życiu, o perspektywach, planach. Starasz się wypaść jak najlepiej, mimo to on wie, co czujesz. Też kiedyś przeżył ten dzień. Ponadto, obserwuje to rok rocznie u swoich studentów. Słyszysz: "proszę się nie martwić, każdy kończący studia czuje się, jakby nic nie umiał, jakby nie był przygotowany do pracy". Kamień spada Ci z serca. Kończycie, ściskacie sobie dłonie na pożegnanie i wychodzisz. Ukradkiem robisz sobie selfie na tle szpitala i nazwą Twojej alma mater. Chwytasz telefon, przesyłasz swoim bliskim. Patrzysz na to zdjęcie. I widzisz ogromne zmęczenie na swojej twarzy. Dopiero potem zaczynasz je czuć. Twoja radość wyraża się bardziej jako ulga. Już po krzyku. Jesteś z siebie bardzo dumny, ale i przerażony. Zużywasz resztki sił na wieczorne świętowanie. W kolejnych dniach wracasz na uczelnię, by pozałatwiać wszystkie formalności do dyplomu. Idziesz do Izby Lekarskiej, składasz dokumenty do PWZ i do stażu. Odpoczywasz - to Twoje ostatnie wakacje w życiu. Wracasz po odpis dyplomu. Odbierasz PWZ          i dokumenty do stażu. Tam pierwszy raz, legalnie, ktoś zwraca się do Ciebie per "Pani/Pan doktor". Twój N. robi Ci zdjęcie na tle Izby, z PWZ w dłoni, z uśmiechem na twarzy, już bez zmęczenia. Rodzice się śmieją, że za dwa lata rower, którym przyjechałeś (i który też znalazł się na zdjęciu) wymienisz na samochód...
cdn. 

wtorek, 20 listopada 2018

Co ma wspólnego ciąża z czytaniem ze zrozumieniem?

Dzieci dorastają. Uczą się czytać, kojarzyć fakty. Uświadamiają się coraz bardziej, odnośnie coraz to większej ilości spraw. Robią się cwane. Ciekawskie. Przemądrzałe.
Tak też i mnie, zdarzyło się niedawno gdy, podczas codziennego rytuału lekowego, położyłam na stole proszki do rozpuszczenia, które to (już nie taki mały) B. chwycił i zaczął czytać:

- Co ona tak ciągle bierze... "...zawartość należy rozpuścić, wymieszać i wypić... Produkt może być stosowany w okresie ciąży i karmienia piersią..." 

Po czym robi wielkie oczy, powtarza: "W CIĄŻY?! Idę do wujka! Wujek, zobacz, Małolata jest w ciąży!" 


niedziela, 23 września 2018

Praktyki po piątym: Anestezjologia i Intensywna Terapia + Ginekologia i Położnictwo

To byłby ostatnie, obowiązkowe praktyki studenckie. Ale jako że żaden z tych przedmiotów mnie sobą nie urzekł (choć z nadzieją czekałam na ostatni blok, żeby się ostatecznie do czegoś przekonać), a ponadto miejsca w moim studenckim mieście rozeszły się jak ciepłe bułeczki, postanowiłam odbyć je w moim małym szpitaliku powiatowym. Dzięki temu udało mi się je odbyć z tempie, powiedzmy, "lekko" przyspieszonym ;) Ponadto, jako całkiem świeżo "uprawojezdniony" kierowca, mogłam poczuć się codziennie rano jakbym jechała do pracy. Choć dzień przed pierwszym dniem praktyk musiałam pojechać i  na spokojnie obczaić tamtejszy parking ;)

Na anestezjologii byłam na jednym, krótkim zabiegu. Tego dnia akurat wszystkie znieczulenia to były POPy, a na dodatek pacjent stwierdził, że chce być świadomy. Było to dla mnie całkiem nowe doświadczenie, bo podczas zajęć, o ile mnie pamięć nie myli, wszyscy pacjenci spali. A tutaj Pan Pacjent dopytywał:
- Coś się stało? Dlaczego nic nie mówicie? Jest jakaś komplikacja?
- Nie, proszę Pana. Już kończymy.
A była to prosta operacja przepukliny pępkowej ;)
Potem jeszcze zwiedziłam odnowiony oddział Intensywnej Terapii, Pani Ordynator omówiła mi każdego z kilu pacjentów będących wtedy pod opieką oddziału. Jednego dnia zdarzyło się zatrzymanie krążenia na sali, więc udało mi się zobaczyć przyjęcie takiego pacjenta w ciężkim stanie, po reanimacji na oddział - wszystkie procedury krok po kroku, jak to w praktyce wygląda. Takie praktyki - zbyt krótkie żeby być nudnymi. Bez masek krtaniowych (ale to akurat nic trudnego żeby ją założyć), bez intubowania - czym moja była nieco rozżalona. Powiedziała:
- I co, teraz nie będziesz wiedziała jak się intubuje.... 
Trochę mi zajęło, zanim wytłumaczyłam, że żeby umieć to zrobić, musiałabym to robić codziennie, kilka razy dziennie i to przez na pewno więcej niż dwa tygodnie, które są przeznaczone na praktyki. I że raczej nigdy mi się nie przydarzy konieczność intubowania, no chyba że się na taką speckę, albo na ratunkową zadecyduję. A póki co, takich planów nie mam i smutno mi, że nie intubowałam nie jest.

Na oddziale ginekologiczno-położniczym spędziłam trochę więcej czasu. Zaczynaliśmy obchodem, potem przyjmowanie nowych pacjentek, badania i zabiegi. Były operacje - plastyka pochwy, cięcia cesarskie, ale też mniejsze zabiegi jak łyżeczkowanie, kolposkopia, ewakuacje ropni, HSG no i porody naturalne naturalnie ;). Mogłam sobie przypomnieć USG prenatalne, które przez ostatni rok miałam niejedną okazję nieco poznać, USG narządu rodnego i brzucha (!) - tu się pozytywnie zaskoczyłam, bo nie każdy ginekolog sprawdza pacjentkom rutynowo, przy okazji narządy jak wątroba, trzustka, nerki. A akurat jednej pani znaleźliśmy kamicę żółciową. Rozrzut pacjentek był ogromny - od ciężarnych przed i po terminie, przez borykające się z niepłodnością, po poronieniach, z nietrzymaniem moczu, ze stanami przedrakowymi, infekcjami, z nowotworami, w menopauzie... Przyznam się, że czekałam na te praktyki. Czekałam, żeby skonfrontować swoje wyobrażenia z rzeczywistością. I chyba wyrobiłam sobie ostateczne zdanie. Nie byłabym w stanie robić drugiej kobiecie tego, co robią ginekolodzy-położnicy. No nie mogłabym. Nie dałabym rady. Ta chirurgiczna część jest chyba najbardziej brutalną z całej medycyny. Już nawet zabiegi na oku wydają się być niczym strasznym! Ale gdy tylko przypomnę sobie pierwsze łyżeczkowanie jamy macicy z pozostałości łożyska, które widziałam - robi mi się słabo. I nic tu nie pomoże - radość z nowego człowieka, świadomość, że ratuje się kobiecie życie... Ja dziękuję.

Została ostatnia prosta. Cały przyszły rok będzie rokiem stażowym, obfitym w praktykę. Takie są przynajmniej założenia. Swój pierwszy staż już prawie kończę - tak, trochę wcześniej, a to dlatego, że robię go w miejscu, gdzie z dyżurki (jak i z sal chorych) rozciągają się takie widoczki.












piątek, 20 lipca 2018

Czego nauczyły mnie studia

Stoję niemal u progu mojej studenckiej przygody. Piąty rok zleciał niesamowicie szybko. Chciałabym czuć się tak jakoś... doroślej, pewniej, dumniej. A czuję głównie to, że trochę zmarnowałam czas, że nie wykorzystałam tylu szans. Idąc na studia czułam się wyjątkowo i miałam z siebie satysfakcję, że moje starania zaowocowały, że udało mi się spełnić wyznaczony sobie cel. Obecnie nie czuję się tak mądra jak myślałam, że będę. Nie chcę siebie usprawiedliwiać, ale to raczej wina systemu. Tego całego natłoku. Tego, że na cały materiał mieliśmy tylko pięć lat, że czasem marnowaliśmy tydzień lub dwa na jakiś beznadziejny, mniej istotny blok, a na rzeczy ważne mieliśmy mniej czasu. Mam wrażenie, że moim celem przez ostatnie lata było zwyczajnie iść naprzód i skończyć studia. A teraz, przed ostatnim rokiem pojawia się jakiś strach, niewiadoma. I nie wiem czy jest sens cokolwiek planować. Jak każdy chyba mam swoje preferencje, jakieś ukryte wizje siebie w przyszłości, ale ta przyszłość znów zaczyna być niepewna. Z kim bym z lekarzy nie porozmawiała - niemal każdy miał kiedyś inne plany specjalizacyjne. Dlatego na ostatnio coraz częściej zadawane pytanie pt. "jaka specjalizacja" odpowiadam "życie pokaże" (lub medycyna sądowa, jak mam dobry humor).

Ale do rzeczy. Miałam okazję dużo się nauczyć. Poza tą całą teorią, której pewnie dużą część pominęłam już na etapie zapamiętywania i której spora część już dawno wyparowała z mojej główki, nauczyłam się dużo... życia. Od kolegów z roku, od wykładowców, od pacjentów. Nauczyłam się, że jesteśmy czasem tak samo bezbronni, że nas też dotykają najróżniejsze problemy, że nasza wiedza nie jest w stanie nas obronić przed wszystkim. Nauczyłam się kultury osobistej. Szacunku do drugiego człowieka. Z drugiej strony wciąż ziewam na nudnych seminariach i udaję, że słucham (och, tę sztukę też mam opanowaną do perfekcji). Nauczyłam się, że nie zawsze trzeba się spieszyć. Nie biegam na tramwaj odkąd zaliczyłam pierwszą wizytę na SOR. Nauczyłam się, że w najtrudniejszych sytuacjach należy postępować według schematu. Że nie można panikować. Że spóźnienie do 15 minut raz na jakiś czas to nic takiego.

Nauczyłam się pokory. Opanowania. Przyjmowania rzeczy takimi, jakie są, bez zbędnego przeżywania. Nauczyłam się odnosić porażki i sukcesy. Nauczyłam, że nie warto cwaniakować. Wyzbyłam się stresu związanego z dzwonieniem czy wysyłaniem maili tych bardziej "biznesowych". Uprawojezdniłam się wreszcie. Zyskałam więcej pewności siebie. Nie krępuję się zwracać ludziom uwagę np. palącym w miejscach publicznych. Nie muszę ciągnąć nikogo za rękę, gdy chcę coś zdziałać niestandardowego. Nie uzależniam swoich zainteresowań od tego, czy będę miała w nich kompana. Chodzę swobodnie. Nie wstydzę się okazywać emocji. Uważnie obserwuję i słucham. Staram się nie mówić bez zastanowienia, za dużo. Gdy myślę o niektórych kiedyś przeprowadzonych rozmowach, wiem, jak zachowałabym się obecnie w podobnej sytuacji. Wiem, że mam teraz wystarczające doświadczenie i wiedzę, by powiedzieć więcej. By czasem niektóre rzeczy przemilczeć. By milcząc, pokręcić głową. By być czasem bardziej stanowczą. I asertywną.

Nie same studia na uniwersytecie nauczyły mnie tego wszystkiego, ale studia jako etap życia, usamodzielnienia się, sprawdzenia się. Wiele ludzi przewinęło się przez tych kilka lat, wiele sytuacji, z których czerpałam dla siebie jak najwięcej - uczyłam się na własnych potknięciach, inspirowałam innymi albo przeciwnie - stawiałam kogoś wizerunek jako przykład, kim na pewno nie chcę być. Myślę, że dużo dobrego udało mi się już zrobić. Wydaje mi się, że to powinnam postawić sobie za cel - robić dobro. Niezależnie od tego, gdzie wyląduję - po prostu zaangażować się w całości i dawać z siebie wszystko.

niedziela, 12 listopada 2017

Sposób na niemycie rąk

Moje małe dzieci trochę podrosły, usamodzielniły się, wyszły do ludzi (przedszkola) i tu generalnie pojawiają się prawie same pozytywy,  poza jednym: nie mają czasu, bądź po prostu im się nie chce myć rąk. A w takim przedszkolu, gdzie spotykają się same takie leniwe i niedojrzałe 5/6-latki robactwo ma najlepsze warunki do rozwoju. Samodzielne korzystanie z toalety, potem niedokładne bądź zupełne nieumycie rąk, a następnie beztroskie zabawy i wkładanie paluchów do buzi i jajeczka mogą zacząć rozwijać się w małych brzuszkach.

O owsicę mi chodzi naturalnie ;) aale! Co tam owsik, taki mały -  prawie go nie widać, a jak zaswędzi to się dzieciak podrapie i po problemie. Małolata nie byłaby więc sobą, gdyby ten problem pozostawiła samemu sobie. Wspaniałomyślnie przejrzałam prezentacje z parazytologii z 2 roku i znalazłam pamiętny obrazek gistnicy (coby nie burzyć estetyki bloga zainteresowanych odslyłam tutaj i tu).

Trochę się przeliczyłam myśląc, że powtórzę sukces próchnicy, kiedy po pokazaniu zdjęcia wyżartych przez nią zebów mały K. chciał myć zęby po każdym posiłku. Odpowiedzią jaką dostałam tym razem był śmiech i komentarz "makaron z du*y".

Nad myciem rąk jeszcze pracujemy i jest coraz lepiej.

piątek, 3 listopada 2017

Praktyki po czwartym: Interna

Kolejne 2tyg czwartorocznych praktyk to dwa tygodnie na oddziale internistycznym. Zawitałam na nie do nowego dla mnie szpitala, na wyremontowany oddział wewnętrzny.  Co tu dużo mówić. Plusem była odległość, którą codziennie rano mogłam spokojnie pokonywać rowerkiem, żeby dotrzeć na odprawę o 8.15, potem zrobić obchód z młodym Panem Doktorem Rezydentem, który został mi przydzielony jako mentor pierwszego dnia praktyk i któremu przez całe dwa tygodnie każdy gratulował, bo niedawno się ohajtał. Nie obyło się też bez śmieszków, że świeżo upieczony mąż a już sobie taką śliczną studentkę przygruchał. Standard. Z Moim Panem Rezydentem współpracowało się bardzo dobrze. Pacjentów badaliśmy dokładnie i pieczołowicie (kończyliśmy obchód jako ostatni na całym oddziale :D). Nauczył mnie paru trików - np żeby słuchawkę położyć na sercu i nie trzymać, wtedy rzeczywiście lepiej słychać. A jak się dowiedział, że leży u nas pacjent z tarciem osierdziowym to popędziliśmy do niego razem i przeżyliśmy osłuchując go nasz pierwszy raz (posłuchania owego tarcia naturalnie...) Hmm... miał to być taki niby żarcik, ale chyba rzeczywiście brzmi to dwuznacznie. Przytoczę więc historyjkę z 4. roku - na temat:

Myślałam, że żarty typu: "Nabłonek jednowarstwowy płaski w pochwie? Chyba u pani po wakacjach" zostały wymyślone przez studentów. Do czasu, kiedy na radiologii podczas jednego seminarium zostałyśmy zapytane (moja grupa to w 3/4 płeć piękna) o rodzaje i cechy fal, efekt piezoeelektryczny i inne ciekawostki, którymi żadna z nas sobie nie chciała zawracać głowy. Profesor, widząc nasze niepewne, może trochę znudzone twarze powiedział:
- A panie fizykę w liceum miały? Czy tylko tarcie was interesowało? Swoją drogą bardzo ważne, przecież nie dałoby się chodzić bez niego, nie wspominając już o innych czynnościach...
Taki tam przykład mikroszowinizmu na medycznym.

Posłuchaliśmy sobie więc tego tarcia (osierdziowego - przyp. aut.), pogadaliśmy z pacjentami o książkach, które czytali, o medlikach jakie mieli na szyi, o jakiś światełkach za oknem, które pewnej pani nie dawały w nocy spać i się zastanawiała co to jest, a my razem z nią. Dostaliśmy opierdziel złożony z wiązanki niecenzuralnych słów próbując zmierzyć jednej pacjentce ciśnienie (dziwne, że za automat to nawet podziękowała!). Nawet się per rectum przytrafiło (zaczynam się robić monotematyczna...), spuszczanie płynu z brzucha (akcja jak na jagodach) i kilka reanimacji, którymi za specjalnie nikt się nie przejął więc i ja (mimo mojego pierwszego odruchu by polecieć i popatrzeć) przeszłam nad tym do porządku dziennego. Ostatecznie pierwszą reanimację przeżyłam w cywilu, a pan, który widział moją anielską buźkę najprawdopodobniej jako ostatnią na tej ziemi (strażacy sie nie liczą), jak dowiedziałam się potem z ogłoszeń w kościele - niestety zmarł.

Jak się już uporaliśmy z obchodem, Mój Pan Rezydent rozpisywał leki. A że odpowiedzialność to jednak duża, przykładał się do tego bardzo, a ja nie chciałam mu przeszkadzać i (za obopólnym porozumieniem i zadowoleniem) udawałam się moim rowerkiem z powrotem do domku. Raz nawet zostałam na kominek radiologiczny, coby się dokształcić (i przy okazji przegłodzić - więc jakby nie patrzeć dwie korzyści z tego były).

To by było na tyle z moich wspominek przedostatnich praktyk studenckich. Piąty (PIĄTY!!!) rok w trakcie, więc być może wkrótce wrócę podzielić się zaobserwowanymi absurdami (a tych nie brakuje). Bo mimo tego, że nie dzielę się na bieżąco sprawami to żyję, studiuję, mam się całkiem stabilnie, rozwijam się - ale o tym jeszcze kiedyś :)