sobota, 31 października 2015

Najlepszy wykład

Pozdrowienia z pokładu zwanego trzecim rokiem! Wreszcie, po miesiącu nowej rzeczywistości - piszę. Nie, nie jestem zawalona nauką, choć farmakologia zdecydowanie króluje w tym roku i spędzam z nią niekoniecznie miłe, poniedziałkowe wieczory, słuchając mniej lub bardziej dzikiego jazzu w okolicach północy, próbując wryć całe mnóstwo nazw leków o podobnych do siebie nazwach, z wspomnianym tu już wcześniej pindololem na czele, choć jego to akurat łatwo zapamiętać, ale nazwa tak urocza, że muszę ją, no muszę tu przytoczyć! Chciałoby się śpiewać: "Pindolole, propranolole, acebutolole - ooooo, ja pie***ole" - taki, pierwszy lepszy rym.
Jest też patomorfologia. Są i inne przedmioty, na których za każdym razem uświadamiam sobie jaka to wielka szkoda, że tak mało pamiętam z ostatnich lat, że rzeczywiście z jednego "Z" należałoby zrezygnować (zakuć, zdać, zapomnieć) - szkoda tylko, że nie powiedzieli nam tego wcześniej. Coś tam świta, coś się powtarza, coś sobie przypominamy, ale to wszystko takie niepełne jakby. Nawet przez chwile żałowałam, że nie pamiętam już szlaku syntezy steroidów, gdy uczyłam się, że ten lek hamuje ją na tym etapie, a tamten na innym. Na klinikach pytają nas z anatomii, wygrzebujemy z najgłębszych zakamarków mózgu unerwienie kończyny górnej, mięśnie, topografię, przyczyny ręki piastunki albo chodu koguciego. Zbieramy wywiady z pacjentami. Zakładamy białe fartuchy, chodaki, wkładamy stetoskop w kieszeń (niektórzy odważni wieszają go sobie na szyi!) i przechadzając się po korytarzach szpitala/kliniki możemy czuć się jak prawdziwy "doktór".
Są też wykłady. Wreszcie wybyliśmy z niewygodnych, starych sal do sali niemal kinowej, z miękkimi krzesłami, wielkim ekranem i w ogóle, w ogóle wszystkim najwypaśniejszym. Szkoda, że treść wykładów, albo sposób jej przedstawiania takie nie są. Po pierwszych kilku minutach wyłączamy się, śpimy, gadamy, jemy, gramy na telefonie/tablecie, rozwiązujemy krzyżówki, czytamy coś innego - jakbym popatrzyła na nas z boku, to chyba nie pomyślałabym, że to ten kierunek i ten rok. Są i tacy, co słuchają. Ale najwięcej słuchaczy miał chyba ostatni wykład.
Temat: relacja lekarz-pacjent, w ramach zajęć z pediatrii. Sala w szpitalu, wiekowa i klimatyczna, niewygodne siedzenia i mało miejsca na nogi, wysokie okna, na suficie ozdobne żyrandole i odgłosy ptaków spod poddasza. Ciemno. Doktor oświeca tylko lampką swoje notatki. Nie notujemy. Nie musimy. Mamy słuchać i oglądać obrazki. Obrazki - nie, nie obrazki. Obrazy, zdjęcia, rysunki... - do każdego doktor miał adekwatną opowieść. Na temat życia, ludzi, społeczeństwa ogólnie i na to, jak podobne sytuacje wyglądają w praktyce lekarskiej. Wtrącał cytaty mądrych ludzi i historie z jego praktyki zawodowej. Przytaczał wiersze swoich pacjentów - nigdy nie pomyślałabym, że 9-letnia dziewczynka może pisać tak smutne rzeczy, tak prawdziwe, tak uderzające, że może tak trafnie rozumieć to, co się wokół niej dzieje... Efekt był tym bardziej zauważalny, że mieliśmy porównanie do wierszy, które pisała, gdy była zdrowa. Przez ten trochę nietypowy i niebezpośredni przekaz mogliśmy uświadomić sobie, że rzeczywiście nie mamy czasu na odpowiednia relację z pacjentem. Na to, żeby podzielić z nim cierpienie, żeby współczuć tak w stu procentach. Że okazujemy zbyt często takie fałszywe współczucie, zainteresowanie, po którym nie dajemy nawet pacjentowi szansy na odpowiedź, bo nie mamy czasu, biegniemy dalej, do kolejnego zadania, kolejnego "przypadku". Takie uświadomienie sobie tego boli, przypomniałam sobie, że nie raz na praktykach miałam podobne sytuacje, gdy ktoś coś ode mnie chciał, a ja nie potrafiłam/nie mogłam/nie miałam czasu/nie uważałam za potrzebne spełnienie tych jego próśb. O tak, zdarzyło się, że poszłam kupić pewnemu panu gazetę do kiosku. Ale to też zależy wszystko od pacjenta, od jego osobowości. Tak jak w życiu wybieramy sobie ludzi, z którymi jest nam łatwo przebywać/żyć, tak wśród pacjentów wybieramy tych, z którymi chcemy rozmawiać, ale mamy też takich, których problemy uważamy za wyolbrzymione, albo po prostu nie chce nam się z nimi gadać, mamy wrażenie, że nas trochę wykorzystują itp. Taki stosunek widziałam też często u pielęgniarek. I chyba nie ma co tu się wstydzić, tak jest i już, ale jednak chciałoby się może coś zmienić... coś więcej zdziałać... obdarować kogoś uśmiechem, pozwolić sobie zaufać, otworzyć się na cierpienie innych, na ich historię (może wcale nie zawsze smutną?). Nie każdy będzie miał taki "obowiązek moralny". Inaczej podchodzi się do pacjenta na SORze, inaczej do leczonego paliatywnie/z nowotworem/umierającego. Mimo wszystko jednak warto w sobie taką własną moralność nosić i dbać o to, by każdy kto trafia w nasze ręce czuł się bezpiecznie, nie musiał się bać, mógł nam zaufać. I teraz znów pojawiamy się my. Kolejna grupa studentów przychodząca na ćwiczenia, w trochę już wymiętych fartuchach, znów zadajemy te same pytania co wczoraj, czasem pacjent wie sam co ma nam powiedzieć, zanim go o to zapytamy. Kolejni przychodzą, oglądają, obmacują, opukują i osłuchują. Kolejni trochę dukają przed asystentem, bo nie do końca dobrze się przygotowali na zajęcia. Gdy jedni wyszli po zakończeniu obchodu, przyszli drudzy, porozmawiać o żywieniu pozajelitowym prowadzonym u starszej pacjentki z rakiem krtani. Stoją nad jej łóżkiem, asystent coś głośno opowiada, a pani ledwo wytrzymuje, bardzo już zmęczona. Co możemy zrobić, kiedy jesteśmy tam, by się czegoś nauczyć, by słuchać tego asystenta, a pacjent jest dla nas tak naprawdę tylko przez chwilę, dla pokazania pewnych objawów, oglądamy go, a potem zapominamy, nie dbając zupełnie o jego dalsze losy. Co możemy zrobić, by nie być po prostu kolejnym studentem, któremu znów trzeba będzie coś pokazać/opowiedzieć? Niektórzy pacjenci żartują, ale to według mnie tez pewna forma obrony, coś w stylu "wszystko w porządku, mam się świetnie, cieszę się, że jesteście, haha zobaczcie jaką mam śmieszną dolegliwość"... Możemy spojrzeć się głęboko w oczy, możemy się uśmiechnąć, możemy nie udawać, możemy nie robić nic na siłę, możemy podziękować, możemy życzyć wszystkiego dobrego. Chciałabym tak kiedyś nie bać się mówić swoim pacjentom prawdy. Oczywiście prawdy odpowiednio wyważonej, jeśli trzeba. Chciałabym nie współczuć fałszywie. Chciałabym być szczera. Chciałabym, by widzieli w moich oczach miłość i szacunek. To, że ich choroba, stan, wygląd, sytuacja nie umniejszają mi ich wartości. Żeby widzieli, że szanuję ich jako ludzi, że rozumiem to, co się z nimi dzieje, że wszystko, co robię - robię dla ich dobra. Że daję im z siebie tyle, ile mogę. Żeby czuli się bezpiecznie. Żeby mi ufali. I żebym ja ufała sobie.

To był najlepszy wykład. Być może najlepszy w ciągu całych moich doczesnych studiów. Nie podano nam żadnej recepty ani wskazówek na tacy (czyt. slajdach). Skłoniono nas do refleksji. Gdzie jesteśmy, co robimy i do czego zmierzamy? Czy chcemy coś zmienić i jeśli tak, to kiedy jest na to najlepszy moment? Tak jak lubię, gdy na seminariach rozwiązujemy przypadki kliniczne, stopniowo odkrywamy kolejne wyniki badań, które "zlecamy", a potem niczym dr House stawiamy hipotezy i ostateczną diagnozę, tak lubię się czasem trochę zadumać, wzruszyć, pomyśleć. To był wykład, który skłaniał do myślenia, nie wyłączał go, jak wszystkie inne. To był wykład, który zostanie w naszej podświadomości na dłużej, mimo że pewnie większość z nas nie pamięta już dokładnie wszystkich jego przesłań. To był dobry wykład, bardzo dobry!