niedziela, 26 lipca 2015

Oj, Ewuś, Ewuś - czyli o praktykach w POZcie

Praktyki z lecznictwa otwartego zrobiłam w przyspieszonym tempie w małej, gminnej przychodni w sąsiedniej wiosce, u mojej byłej doktor rodzinnej. Dzięki naszej kilkunastoletniej znajomości (bo pani pracuje już tam tak długo, że pamięta mnie jako małego, rzadko chorującego dzieciaka, regularnie pojawiającego się na wszystkich bilansach), trzy tygodnie zrobiłam w tydzień, a atmosfera była bardzo miła i sympatyczna, choć tworzyłyśmy ją tylko ja, lekarz, dwie pielęgniarki i pacjenci naturalnie :)

Jak wygląda dzień w przychodni medycyny rodzinnej? Otwieramy punktualnie o ósmej. Minutę lub dwie przed parkuję rower, widzę czasem jak przed wejściem ustawia się już kolejka, czasem nie ma nikogo. Zaczyna się rejestracja. Dzwonią telefony.

A z rejestracją jak się okazuje wcale nie jest łatwo. Najpierw: imię, nazwisko, miejscowość. Potem szukanie karty pacjenta w szufladach, które się nie domykają od nadmiaru zawartości  i mimo, że są podpisane alfabetycznie i miejscowościami kilka dni zajęło mi ogarnięcie jak szybko i skutecznie znaleźć to, czego szukam. Bo na przykład w danej szufladzie są nazwiska od G do K, ale w danej miejscowości jest najwięcej osób z nazwiskiem na G, więc mają osobną szufladę. Dzieci są natomiast pogrupowane rocznikami i datą urodzenia. Na początku był to dla mnie dziwny system, ostatecznie stwierdzam jednak, że dobrze się sprawdza. Kolejnym i najważniejszym punktem w rejestracji jest zapytanie tytułowej Ewuś czy pacjent jest uprawniony do świadczeń. Bez tego - żegnamy, do domu marsz, tu Cię nie przyjmiemy. Niewtajemniczonym wyjaśniam, że tytułowa Ewuś to nie Ewuś, tylko eWUŚ, czyli system elektronicznej weryfikcji uprawnień świadczeniobiorców. Wystarczy pesel albo samo imię, nazwisko i adres, by sprawdzić danego pacjenta. Sprawdzamy więc eWUŚ'a, wpisujemy dane pacjenta do zeszytu, zaznaczamy, że ma uprawnienia, czyli jest ubezpieczony, prosimy go do poczekalni i zanosimy lekarzowi kartę. Po wizycie lekarz wpisuje w zeszyt kod choroby (w klasyfikacji ICD-10), a my znów korzystamy z systemu, do którego musimy wklepać odbytą wizytę, podając kto, co, czy porada czy zabieg, czy jeszcze coś innego, kod choroby, rodzaj rozliczenia, datę itd. Brzmi strasznie, ale są całe szczęście opcje pozwalające na skopiowanie danych takich samych dla każdej z wizyt, więc zmienia się wtedy tylko chorobę i rodzaj rozliczenia. NFZ robi pod koniec każdego miesiąca zestawienia i sprawdza wszystkie te wklepane dane, przyczepia się, gdy coś jest nie tak i przychodnia potem musi się tłumaczyć. Mam nadzieję, że nie zrobiłam w tym żadnego błędu i jeśli już, to nie będą musieli tlumaczyć się przeze mnie i za mnie :D

W międzyczasie ludzie przychodzą na zastrzyki, zmianę opatrunków, zmierzenie cukru, zdarzyło się nawet płukanie ucha zalecone przez panią doktor na wizycie. Zastrzyki domięśniowe, w tyłeczek, w mięsień zwany zacnie Gluteusem Maximusem - w sumie nie pamiętam, żebym robiła je rok temu w szpitalu. Przeważały zastrzyki w ramię i brzusio. Moje szczęście w nieszczęściu mojego taty, któremu niedawno przepisano zastrzyki przeciwbólowe, że miałam na kim poćwiczyć i zdanie, którym pocieszałam wystraszonych na wieść , że studentka ich będzie kłuć pacjentów ("proszę się nie bać, rok temu na praktykach w szpitalu robiłam dużo zastrzyków!") nie było aż tak nieprawdziwe ;) Pacjenci wychodzili zadowoleni, mówili, że nie bolało, jedna pani trafiła się ze zrostami i prawie zgłupiałam,  jak tłok strzykawki nie chciał się przesuwać, ale przypomniałam sobie co mama mówiła o zrostach i dalej poszło gładko.

Był chłopak z rozcietą nogą, któremu wieczorem na SORze tak brzydko założyli szwy, że rana nie chce się ładnie goić, a w dodatku zaczęła puchnąć. Trafił się też pewien delikwent ze zszytą głową, bo jakiś koleś "trochę przesadził" - rzecz się działa oczywiście pod dużym wpływem, a co ciekawe bójka byla w niedzielę, ale na szycie pan się zgłosił dopiero następnego dnia wieczorem, bo "myślał ze nie jest tak źle". Chyba bardziej prawdopodobne, że dopiero wtedy zaczęło go boleć, bo się za bardzo wcześniej znieczulił... Mieliśmy również pana, co go kiedyś w nogę pogryzł pies, a ja już mu się prawie rana zagoiła to spadł mu na nią telewizor (?! to się nazywa szczęście...), w dodatku ma miażdżycę i przez to trudno gojącą się, pergaminową skórę, ale on w zaparte twierdzi, że to wszystko przez rany po "Szwabach". Pierwszego dnia trafił mi się mój najmłodszy do tej pory pacjent: 20-dniowe niemowlę z wysypką na buzi. Pani doktor, której pierwszą specjalizacją była pediatria, przy tej okazji pokazała mi taki mini bilans - wymacałam ciemiączko, sprawdziłam bioderka, zważyłyśmy dziewczynkę, osłuchałyśmy, zobaczyłam też, że mogłaby już karmić (jak to nazwała lekarka), a to przez hormony mamy, które dostawała z mlekiem. To było zaskoczenie! Przeważali jednak pacjenci przeziębieni (co zdziwiło mnie trochę o tej porze roku), z alergiami, z bólami lub urazami paluszka, nóżki, kręgosłupa, z cukrzycą, nadciśnieniem, przerostem prostaty, problemami ze snem. Zaobserwowałam zbieranie wywiadu i uzupełnianie historii choroby. Kody I10 i I25 zapamiętam chyba do końca swojej przyszłej praktyki zawodowej. Jak się okazuje, lekarz rodzinny czasem musi robić nawet za dentystę, bo przyszła też pewna pani z opuchniętym policzkiem po antybiotyk, choć dentystę miała umówionego na najbliższy możliwy termin - za 3 tygodnie...

Jeden dzień w tygodniu jest dniem pobrań. W tym roku pokłułam trochę więcej niż w tamtym, a te strzykawki próżniowe zyskały moją największą sympatię! Na internie takich nie było... Znam już kolorki probówek do morfologii, biochemii, cukru i na czynniki krzepnięcia. Byłam zaskoczona swoją taką obojętnością, nie było już tego dreszczyku przed iniekcją, ani żadnych drżących rąk i musiałam pilnować się, żeby zwracać większą uwagę na pacjenta, bo zdarzali się tacy, którzy sie nie bali, byli przyzwyczajeni, ale też i ci, którzy się boją, mdleją itd. Przy takich trzeba trochę więcej niż tylko robić swoje, ale też starać się go jakoś uspokoić.

Zajmowałam się też pisaniem recept. Żeby zaoszczędzić czas, pacjentom, którzy stale przyjmują te same leki, recepty wypisują tu pielęgniarki , a lekarz sprawdza, podpisuje się i stawia pieczatkę. Ależ sie zachwycali moim pismem!  "O, jaka ładna recepta! O, jest pani leworęczna! O, jak pani szybko pisze!" . Oczywiście nie obyło się bez pomyłek, wtedy dr musiała stawiać dodatkową pieczątkę,  żeby się  w aptece nie czepiali nawet jednej poprawionej literki czy cyferki, ale jak to powiedziała pani doktor: "nie myli się ten, kto nic nie robi" ;) Wiem już na przykład, że tabletki nasenne trzeba wypisywać na osobnej recepcie i dawka musi być napisana słownie. Albo że gdy wypisujemy większe opakowanie danego leku musimy napisać dawkowanie, bo inaczej dadzą mniejsze. Być może gdybym teraz miała wypisywać leki, które już przepisywałam, pamiętałabym, które były na ryczałt,  które ze zniżką, a które płatne w 100% ;)

Pokazano mi też punkt szczepień. Są szczepienia pojedyncze, czyli każdy przychodzi kiedy mu pasuje, ale są i takie, ze w opakowaniu  jest 10 szczepionek i wtedy wszystkie dzieci trzeba zebrać jednego dnia. Zrobiliśmy jednego dnia takie pospolite ruszenie i razem z pielegniarką szczepiłam maluszki. Każdy dostał naklejkę dzielnego pacjenta i ostatecznie, nawet jeśli trochę popłakał, wychodził z uśmiechem na ustach :)

Jak to w małej przychodni, zdażały się chwile spokoju. Zauważyłam,  że pacjenci lubią przychodzić falami :) W wolnych chwilach, przy zielonej herbacie rozmawialiśmy o systemie, pracy i absurdach NFZ. Była raz pani, która musiała udać się na oddział onkologiczny do pobliskiego szpitala. Doktor dzwoni, pyta się jak to jest z tą zieloną kartą, chce załatwić wszystko dobrze i szybko, bo pacjentka jest w pilnej potrzebie. Mówią, ze starczy skierowanie,  dostaje więc skierowanie na oddział, a potem przychodzi jeszcze raz, bo odesłali ją po skierowanie do poradni z dopiskiem "pilne". Albo pacjentka, która dostała w naszej przychodni skierowanie na badania krwi, ale poszła do innego laboratorium, z którym nie mamy podpisanej umowy, a Ci wykonali jej badania, tylko potem przyszła na wizytę kontrolną z wynikami i fakturą do zapłacenia wystawioną na przychodnię :D Kurczę, jak ja raz zrobiłam nie tam gdzie trzeba badania to sama musiałam za nie płacić, mimo że miałam skierowanie. Biurokracja straszna. Bardzo na nią narzekają. Ale w sumie, co się dziwić, jakiś porządek musi być. Kolejny absurd to np. lecznie pacjentów hospitalizowanych. Jeśli regularnie przyjmują jakieś leki wypisywane przez rodzinnego, ale idą na jakiś czas do szpitala na któryś z oddziałów specjalistycznych są wyłączeni z korzystania ze świadczeń w przychodni. Jeśli leki się skończą rodzinny nie może przepisać kolejnych opakowań, a lekarz na oddziale np. neurologicznym nie leczy go na nadciśnienie czy cukrzycę.  Wtedy trzeba jakoś kombinować.

Nauczyłam się przede wszystkim, że praca, która widzimy odwiedzając lekarza raz na jakiś czas to tylko namiastka pracy przychodni. Wiele razy odwiedzając swojego rodzinnego dziwiłam się, że panie witają mnie i każą przejść do poczekalni, bez żadnych formalności. Myślałam wtedy, że może idąc z wynikami badań, nawet gdy nie rejestrowałam się wcześniej idę po prostu tak o, dowiedzieć się czy wszystko ok. Potem dziwiłam się  skąd lekarz ma moją kartę i po co do niej coś wpisuje, skoro wszystko w porzadku :D A to po prostu dlatego, że pielęgniarki znają tam prawie wszystkich i o niektóre rzeczy nie muszą pytać, a całą dalszą pracę wykonują gdy ja tego jako pacjent nie widzę.

Chyba z roku na rok wpisy o praktykach będą coraz dłuższe :) Ale nic na to nie poradzę,  to chyba najlepsza rzecz na tych studiach, że po całym roku dziobania w książkach i notatkach wreszcie zakłada się fartuch, wkłada stetoskop w kieszeń i idzie do ludzi. A pacjenci wtedy dziwią się co to za nowa twarz w przychodni. Tutaj też mnie to spotkało - najczęściej brali mnie za jakąś stażystkę, czasem myśleli, że jestem nową pielęgniarką. No cóż,  starsi ludzie nie dowidzą co jest napisane na identyfikatorze. A gdy pielegniarki bądź pani doktor wyjaśniały, że będzie ze mnie lekarz, robił się szum i dochodzeniae skąd i od kogo jestem. Jak to w małych miejscowościach. Ale przez to że już dwa lata spędzam w swoim wielkim Mieście Marzeń,  taka nieco egzotyczna atmosfera, gdzie wszyscy wszystkich znają nie przeszkadza mi tak jak kiedyś. Dlatego nawet się nie dziwiłam, jak okazywało się, że pacjent kojarzy mnie i moich rodziców, a ja widzę go pierwszy raz w życiu. Ostatecznie w przychodni zostałam mianowana "przyszłą panią doktor": "Na zastrzyk? Przyszła  pani doktor zrobi." "Recepta od przyszłej pani doktor." I mimo że być może po drugim roku nie powinnam tyle bawić się w pigułę, wcale nie uderzało to w moją godność i jestem wdzięczna, że pozwalano mi bez problemu pobierać krew, robić zastrzyki itd. To umiejętność, którą trzeba sobie przypominać i praktykować - po roku nie-trzymania strzykawki w ręce mama śmiała się ze mnie jak próbowałam pobrać taty lek a potem przymierzałam się do iniekcji :D W dodatku moja leworęczność zawsze w takich chwilach sprawia problem, bo ciężko mi się zawsze zdecydować, którą ręką jest mi wygodniej. Taki los mańkuta, zawsze mówią: leworęczni robią analogicznie, tylko odwrotnie - łatwo powiedzieć, trudno wykonać. W każdym razie - POZ zaliczony, podpisik jest, teraz tylko SOR i dalsza część wakacji :)