środa, 2 listopada 2016

dotrzymana obietnica

Będąc na pierwszym roku, w okolicach Wszystkich Świętych asystenci na anatomii zachęcali nas by odwiedzić naszych Dawców. To był jednak pierwszy długi weekend i zapewne pojechałam wtedy do domu, potem w perspektywie było pierwsze kolokwium, nie było więc czasu na wyprawy na cmentarz na drugim końcu miasta. Powiedziałam sobie, że odwiedzę ich jak zdam anatomię w pierwszym terminie. Anatomię zdałam, ale obietnicy nie dotrzymałam. Do wczoraj. Mimo że trochę trwało zanim wreszcie się zmotywowałam, cieszę się. Bo należy Im się chwila ciszy, zadumy, jakieś podziękowanie. Kiedyś zuchwale żartowałam, że bez problemu swoje ciało nauce też bym oddała. Po zajęciach w prosektorium, znając atmosferę tam panującą - nie wiem, czy zdecydowałabym się na to samo. Być może to nie była ich decyzja. Być może nie miał kto za nich zdecydować. Ale trzeba przyznać, że wykształcili wiele pokoleń. Być może dla nas w większości były to tylko preparaty. Patrzyliśmy zimnym okiem oceniając położenie różnych struktur, porównując  je do obrazków w atlasie, bez świadomości, że w tych naczyniach kiedyś płynęła krew, że tętniły one życiem. Teraz wreszcie mamy na to czas. Doceńmy takie poświęcenie. Podziękujmy. Zapalmy świeczkę w ich intencji. 


niedziela, 30 października 2016

już mnie swędzi

Jestem już  po dwóch blokach. Jak po tytule można się domyślić, jednym z nich była derma. wrr... Fartuch już wyprany i wyprasowany, nic już nie czuć maścią Wilkinsona. Na objawy ewentualnego zakażenia różnorakimi tworami trzeba jeszcze poczekać kilka tygodni. Dlaczego się tak martwię? Wiem, że ryzyko nie jest duże, być może nawet znikome, dermatolodzy przez 20 lat pracy w zawodzie nic od pacjentów w nadmiarze nie przynieśli na sobie, jednak na wszelki wypadek z koleżankami zabookowałyśmy sobie u naszego prowadzącego weekendową kurację i ostatnie opakowanie wspomnianej wcześniej maści. Nawet własną salę mamy dostać! :D
A wszystko zaczęło się tak: doktor zawołał nas do chłopczyka z AZS do przyjęcia. Wywiad zbierał z jego mamą przez telefon, więc za dużo się nie dowiedziałyśmy. Kazał nam porozmawiać z dzieciaczkiem i zbadać go. Na AZS to nam nie wyglądało, ale w końcu to był nasz pierwszy tydzień na oddziale - co my możemy wiedzieć. W zgięciach łokciowych przebarwienia posterydowe, na tułowiu kilka krostek. Badamy, oglądamy, dotykamy - krosty czy grudki???
 Doktor pyta:
- No i co u pacjenta stwierdzacie?
Na co my, zasugerowane jego wcześniejszą podpowiedzią, zgodnie odpowiadamy:
- Atopowe zapalenie skóry.
- A gdzie jeszcze podobne zmiany występują?
- Hmm... no może w łuszczycy.... w świerzbie...
- No!
- To co to jest?
- No wtórne zakażenie świerzbem! (tu zadowolona, chytra mina, po której wszystkie poleciałyśmy zdezynfekować ręce)
A potem, już przy kolejnym pacjencie koleżanka pyta lekarskim szyfrem:
- Doktorze, czemu pan nam nie powiedział, że ten chłopaczek ma scabies?
Na co doktor:
- Ale ja też go wcześniej bez rękawiczek badałem!
No cóż, "równouprawnienie"...

Na egzaminie praktycznym natomiast trafił mi się bardzo sympatyczny pan. Głównym problemem były cechy niewydolności żylnej na podudziach z owrzodzeniem na jednej kończynie. Ale jako że to zaliczenie, a ze mnie taka pilna studentka, zapytałam się o inne zmiany i poprosiłam o ściągnięcie koszuli. W międzyczasie pytam gdzie pan mieszka i z kim:
- Proszę pani, dokładnie mieszkam na tej ulicy i pod tym numerem.
- A z kim pan mieszka?
- Z żoną i dwiema córkami, ale śliczne, mądre!
Pan ściągnął koszulę, obserwuję liczne grudki i przeczosy na ramionach, brzuchu, okolicy krzyżowej... Pytam więc:
- A u pozostałych domowników też takie zmiany występują?
- Proszę pani, prawdę mówiąc to ja od 15 lat mieszkam na ulicy, bo mnie żona z młodszym zdradziła i nie chcę jej widzieć! Ale przystojniejszy w sumie był... Ale to nie jest świerzb, bo mnie teraz nie swędzi, a tamtego tyle dni smarują, a ciągle się rypie!
Zapisuję, zadaję resztę pytań, kończę:
- No to w takim razie wszystko, dziękuję panu, chyba że chce mi pan jeszcze coś powiedzieć?
- Że pani jest taka piękna i mądra!
No cóż, szczerość przede wszystkim. Nie wiem po co pan zgrywał przede mną nie wiadomo kogo, nawet gadać po angielsku chciał, bo podobno w Kanadzie kiedyś był! Ale po co ściemniać, lepiej jak inny pacjent prosto z mostu strzelić, że się na kartonach śpi, a nie się biedna studenta domyślać musi i podchodzić kolesia, bo się boi go stygmatyzować i od razu do bezdomnych kwalifikować. Odpicowanego bezdomnego na oddziale czasem ciężko jest odróżnić od samotnego, starszego pana...

Tyle o dermatologii, bo już mam wrażenie, że wszystko mnie swędzi.

Powiem jeszcze trochę o tym nowym, blokowym systemie, który pokochałam i który czasem mnie już irytuje. Plusem jest to, że uczymy się cały tydzień jednego przedmiotu. Nie ma rozpraszaczy, nie ma trudniejszych przedmiotów, na których trzeba się skupić bardziej, kosztem innych. Kończymy około południa, czasem wcześniej, czasem później, ale zawsze jest czas żeby ugotować sobie obiad i go zjeść, oglądając przy tym ulubiony serial. Nauki jakoś specjalnie dużo też nie ma. Choć czasem tydzień czy dwa to niewystarczająco żeby całość materiału ogarnąć, żeby się to wszystko normalnie, naturalnie w głowie poukładało. Raz w tygodniu jakiś wykład wpadnie, to dla rozrywki można pójść, posłuchać, nawet jakieś notatki zrobić. W weekend spokojnie można pójść na imprezę, albo wyjechać gdzieś, parę razy imprezy wypadły już w środku tygodnia. W moim planie w każdym semestrze mamy przeznaczone 2 tygodnie na fakultety, jak dobrze pójdzie z zapisami to okażą się one dwoma wolnymi tygodniami <3. Minusem jest na pewno to, że (teoretycznie)  zaczynamy codziennie o 8. Każda klinika ma swoje zasady, jedni każą przychodzić na 8.15, inni na 9, a jeszcze inni na 7.30. Przez pierwszy tydzień miałam na 8.15, a i tak pod koniec tygodnia czułam się jak trup. Myślę jednak, że to kwestia przyzwyczajenia. Czasem też na oddziale jest po prostu nudno. Niektórzy lekarze każą na siebie czekać, bo mają jakieś papierkowe sprawy do załatwienia. Czasem po prostu pacjenci nie są za bardzo rozmowni i wywiad się nie klei. Ogólnie jest to jednak pozytywne, gdy idziemy w naszych mundurkach, ze stetoskopem na szyi na zajęcia, a ludzie mówią nam "Dzień dobry". Gorzej gdy pytają nas o drogę, albo gdzie jest toaleta a to nasz pierwszy dzień na oddziale i nie ogarniamy jeszcze wszystkich labiryntów w danym budynku.

W temacie ostatnich głośnych akcji polityczno-medycznych za dużo się nie wypowiem, bo sama nic na ten temat nie czytam, wystarczą mi opowieści, które słyszę od ludzi w grupie. Smutno mi tylko trochę, że coraz większy brak perspektyw przed nami. Coraz więcej osób, z którymi rozmawiam, chce wyjechać. A ja póki co patrzę na to wszystko z boku i zauważam, że moje pragnienie by dostać się na te studia było większe niż pragnienie by je skończyć. Leci dzień za dniem, robię swoje, ale nie myślę za dużo o przyszłości. Nie widzę sensu, żeby przywiązywać się do jednej, jedynej wymarzonej specjalizacji, bo kto wie, czy w ogóle miejsce na ową się znajdzie. Nie widzę też ku temu sensu, bo jestem zdania, że wszystkiego trzeba najpierw spróbować, sprawdzić się, skonfrontować z różnymi dziedzinami. Myślę sobie: jeszcze mamy czas. Ale jakby nie patrzeć - połowa studiów za nami. Aż się wierzyć nie chce. Ze mnie przecież ciągle jeszcze taka małolata...

sobota, 1 października 2016

Praktyki po trzecim

Pierwszego dnia moich praktyk internistycznych dr Krejzol (o którym można było poczytać w relacji z praktyk pierwszorocznych, bo w tym roku zawitałam na ten sam oddział) stwierdził, że należy zrobić mi wejściówkę. Pierwsze (i jedyne) pytanie brzmiało: Jaki temat jest opisany na 1532 stronie Szczeklika??? Oczywiście, spudłowałam.

Po trzecim roku mamy praktyki na oddziale internistycznym i pediatrycznym
Na pierwszy rzut u mnie poszła interna, tam gdzie zwykle do tej pory te wakacyjne praktyki robiłam. Oooo mamo, przez całe moje życie nie wynudziłam się tak bardzo jak podczas jednego dnia tam! Już pierwszego dnia pani dr powiedziała mi: "szkoda, że nie przyszłaś tydzień temu, ordynator był na urlopie, zastępca by Ci wszystko podpisał i nie musiałabyś przychodzić", ale jako że już przyszłam, pomierzyłam tylko ciśnienia i kolejnym autobusem, podziwiając nadwiślańskie krajobrazy, wróciłam do domu. Dnie mijały następująco: przyjeżdżałam późniejszym autobusem, niespiesznie zdążałam do szpitala, powolutku się przebierałam, weszłam do lekarskiego, siadłam, wzięłam z półki książkę (czytałam o EKG, nawet mi się to potem przydało, bo jeden pacjent z LBBB się znalazł, zaplusowałam więc panu ordynatorowi na obchodzie) i czekałam, aż doktórzy skończą swoje sprawy papierkowe i wreszcie ruszą na obchód, najczęściej około 11. Czasem coś tam mi dali do ułożenia, do napisania, jakaś recepta się trafiła raz bądź dwa, raz poszłam z panem doktorem spuścić płyn z opłucnej, raz spróbowałam zrobić kardiowersję, ale chyba pan ordynator bał się i ustawił za małą moc, bo musiał po mnie poprawić, więc w sumie nie ma się czym chwalić. No, może moją głupotą, bo jak już pacjenta strzeliłam tym prądem to tak podskoczył, że aż się wystraszyłam czy go nie zabiłam, w dodatku jego uśpiona twarz wyglądała jak z horroru, haha. Pan ordynator się ucieszył gdy przepisywał Xarelto, a ja spytałam czy to czasem nie riwaroksaban. Poszliśmy sobie zrobić echo serca raz i nawet coś tam pamiętałam z mojego fakultetu. Ale gdzieżby pan doktor wpadł na pomysł, żeby studentce dać głowicę - przecież nie ma czasu na zabawę, on jest tak bardzo zajęty swoimi papierami... Parę razy zeszliśmy na izbę, np. żeby przyjąć pijaczka, który trzy razy zbierał się do podpisania dokumentów, a ostatecznie zdecydował nie poddawać się leczeniu. Pewnego dnia byłam tak spragniona jakiejkolwiek akcji, że gdy zobaczyłam jak dwóch lekarzy nagle się podnosi, biorą słuchawki i wychodzą, pytam się:

- Mogę iść z wami???? (tu mina tak bardzo podobna do poniższej) 


Na co doktórzy:
- A co wolisz, lighty czy mentolowe?

Na pediatrii było trochę ciekawiej. Zawitałam do innego szpitala, nie dało rady nijak skompensować sobie tych dwóch tygodni w jeden, tak jak na internie. Tu różnica była zasadnicza: lekarze sami kazali nam badać. Nie byłam sama, więc zdarzało się, że jednego dzieciaczka badały kolejno cztery osoby. Kiedy tam bałam się odezwać i o cokolwiek poprosić, tu mogłam spokojnie o wszystko zapytać. Duży wpływ na to miała na pewno młoda kadra i to, że szpital jest kliniczny. Na naszym oddziale były przypadki onkologiczne, głównie białaczki, ale też różne choroby autoimmunologiczne czy genetyczne, jak neurofibromatoza. Ciekawym doświadczeniem było skonfrontowanie się z problemami, chorobami, o których się uczyliśmy, ale w praktyce nie mieliśmy z nimi nigdy do czynienia - np. trombocytopenia niereagująca na leczenie sterydami, w przypadku której nawet lekarze nie wiedzieli co dalej, poza czekaniem, robić. Każdy przypadek niósł za sobą jakąś "opowieść" naukową, ale o wiele ciekawszą niż na zajęciach. W taki sposób wreszcie ułożyły mi się w głowie hemosyderoza i hemochromatoza. Braliśmy udział w planowaniu leczenia. Oglądaliśmy badania obrazowe, szukaliśmy nieprawidłowości. Badaliśmy i pisaliśmy historie choroby. Mogliśmy sprawdzić swoją wiedzę w praktyce.  Dzieciaczki przez częste wizyty były przyzwyczajone do lekarzy, pozytywnie nastawieni, otwarci - nawet najmłodsi. Również rodzice współpracowali lepiej niż niejeden dorosły pacjent na internie. Dostaliśmy do kieszeni pakiet naklejek "Dzielny pacjent", którymi nagradzaliśmy tych grzecznych i przekupywaliśmy tych płaczących pacjentów. Momentami było dużo śmiechu, gdy badałam chłopczykowi brzuch, badam i badam, zagaduję:
- Co Ty tam masz w tym brzuchu?

Na co chłopczyk:
- Płatki. 










poniedziałek, 4 lipca 2016

wiesz, kiedy

Krąży wśród nas, przyszłych medyków, takie przysłowie - "gdy zdasz anatomię wiesz, że będzie lekarzem, gdy zdasz farmę - wiesz kiedy nim będziesz". Czyżby to miało być już za trzy lata? Aż się wierzyć nie chce, jeszcze niedawno znów chciałam rzucać studia! Nie, nie znaczy to, że trzeci rok był jakiś straszny. Był chyba najprzyjemniejszym ze wszystkich, póki co. Na wszystko był czas, ale gdy pod koniec roku wszystko się nagle zwaliło na głowę - można było mieć już dość.
Wybaczcie, nie mam ochoty opisywać każdego przedmiotu po kolei, jednak jeśli macie jakieś pytania - śmiało pytajcie w komentarzach, na pewno odpowiem.

Przytoczę tylko krótką rozmowę, z moim małym chłopcem sprzed sesji:
- Małolata, masz tu ze mną zostać i będziemy układać klocki!
- Nie mogę, muszę się uczyć, mam dużo egzaminów...
- A ile?
- Cztery.
- Tak mało?! Cztery? To malutko!!!



sobota, 16 kwietnia 2016

wiosennie

Sama trochę sobie się dziwie, że wreszcie teraz, tu, na trzecim roku tyle się dzieje, a ja nic nie opisuję. Niczym się nie dzielę. Nie fascynuję się aż tak bardzo, żeby opisywać tu wszystko, co na trzecim jest pierwsze. Pierwszy raz na sali operacyjnej, pierwsza sekcja, pierwsze USG, pierwsze echo serca, pierwszy wymacany guz piersi, pierwszy wymacany przerzut w węzłach pachowych, pierwszy dodatni Chełmoński, pierwszy Courvoisier, pierwsze szwy... Codziennie coś nowego. Codziennie też powtarzają nam coś, co słyszeliśmy już mnóstwo razy. Dla mnie (i chyba nie tylko dla mnie) ciężki był powrót po świętach. Cały tydzień wolnego spędziłam u siebie na wsi, a pogoda dopisała na tyle, by odciąć się od tego codziennego, studenckiego życia - były ciekawe książki, dobre jedzenie, spacery, filmy i wiele, wiele innych rzeczy i spraw, których cień gdzieś się we mnie odbijał pierwszego dnia na klinikach. Właśnie tego dnia trafił się nam pierwszy nieprzytomny pacjent. Pani dr mówi, że dziś medycyna praktyczna. Zaczynamy od stanu ogólnego, przechodzimy do tego wszystkiego, do czego był podłączony. Z buzi wychodzi rura, dochodzi do jakiegoś prostokątnego urządzenia. Dr pyta: jak to się nazywa? Cała nasza czwórka myśli i myśli, szuka tego słowa, które w głowie na pewno ma, ale jakoś przez trzy lata nikt go od nas nie oczekiwał, a mądra Małolata wreszcie zabiera głos:
- Nooo, to jest ten... wentylator czy jakoś tak.
Może się wygłupiłam, ale pomogłam koleżance wydobyć ten "respirator", który obie miałyśmy na końcu języka. A potem, gdy powiedziałam o tym mamie to stwierdziła, że nie chce żebym ją leczyła, bo skoro mam ją do wentylatora podłączać, to ona sama się podłączy, bo nawet dwa w domu ma.
Natomiast drug koleżanka stwierdziła, że w "Na dobre i na złe" respirator wygląda inaczej.
Ot, jak się uczą przyszli medycy.




czwartek, 10 marca 2016

Potrzebny lekarz!

Wszyscy dobrze wiemy, że takiego wezwania nie słyszy się tylko w filmach. Że wypadki się zdarzają i nigdy nie wiemy, gdzie, na co i na kogo trafimy. I chodzimy sobie po świecie my - studenci medycyny. Studenci, którzy już na immatrykulacji składali swego rodzaju przysięgę niesienia pomocy innym i ratowania życia. Studenci, którzy tak naprawdę wiedzę na ten temat mają jeszcze wciąż znikomą, by rzeczywiście pomóc. Na pewno większą niż niejeden przechodzień, który nie pamięta zasad resuscytacji, kiedy my po zajęciach z ratownictwa medycznego z zamkniętymi oczami, po przebudzeniu w środku nocy moglibyśmy podbiec do fantomu i rozpocząć całą procedurę. Tylko, że moim zdaniem (i, jeśli mam rację, to całe szczęście!) tak spektakularne wypadki, w których trzeba resuscytować, nie zdarzają się często. Częściej chyba zdarzają się omdlenia, upadki, chwilowe utraty przytomności... Zbiera się wokół grupka ludzi. Jakaś panika, niektórzy tylko stoją i patrzą, pytają "co się stało?". Ktoś krzyczy: "Potrzebny lekarz!". Idzie student medycyny. Chyba nie przejdzie obojętnie? Chyba nie mógłby tak? Podchodzi. Pacjent często już się ocknął, o, leży starsza pani, oddycha, mruga oczami. Pyta co się stało. Okazuje się, że jakaś pielęgniarka już się panią zajęła. Ktoś zadzwonił wcześniej po pogotowie i już słychać sygnał, są coraz bliżej. Chyba nie będzie się student pytał "Halo, czy pani mnie słyszy", skoro pani ma kontakt z tą pielęgniarką, a ta potwierdza, że jest wydolna krążeniowo-oddechowo... Może zostać z boku, powinien, czy będzie robił sztuczny tłum, który z każdą chwilą i tak narasta? Pewnie w tym czasie podejdzie wreszcie jakiś przechodzący właśnie lekarz. Pewnie będzie wiedział, co robić, więc ludzie się odsuną, a on zbada jakieś podstawowe odruchy, symptomy, bo patrząc na pacjenta będzie się domyślał, co mogło się stać. Przyjedzie karetka. Wtedy nawet ten lekarz się odsunie, ewentualnie przekaże ratownikom, jeśli coś zauważył, bądź coś podejrzewa. Panią zabiorą, wszyscy się rozejdą, i lekarz, i student - z jakim poczuciem? Że się na nic nie przydał, i tylko się wygłupił? Zadowolony, że to nie było coś bardziej poważnego, że nie był sam, że była pielęgniarka, przechodził lekarz, i że karetka przyjechała dość szybko? Będzie czuł się kompletnie głupi i nagle cała satysfakcja z zaliczonych egzaminów zniknie, bo przecież on nawet nie wiedział jak pomóc? Czy w ogóle można było jakoś pomóc? Ale przecież nigdy nie wiadomo, co się dzieje, okazanie zainteresowania i chęci pomocy powinno być w naturze każdego człowieka, więc chyba nie powinniśmy się nad tym zastanawiać?

Albo drugi scenariusz: ktoś woła lekarza. Student usłyszy. Zajrzy tylko, co się stało. Zobaczy, że Pani leży, jest przytomna, ktoś się nią już opiekuje. Ktoś powie, że już jedzie karetka. Student pomyśli: na nic się tu już nie przydam, przecież wszystko jest pod kontrolą. Krew się nie leje, wszyscy żyją. I pójdzie dalej. Powinien? Może tak zrobić? Albo znajduje się w jakiejś sali ze sporą liczbą osób. Ktoś woła lekarza. Nikt się nie podnosi, Student ma wstać, powiedzieć, że jest tylko studentem, ale spróbuje pomóc, okaże zainteresowanie, czy ma siedzieć cicho i nie podnosić się? W takich sytuacjach zawsze ktoś koło chorego/poszkodowanego się znajdzie. Ale skąd mamy pewność, że to ktoś, kto zna się na rzeczy, i że możemy mu zaufać, nie przyznając się do naszego kierunku studiów? Z drugiej strony czy mamy prawo twierdzić, że jesteśmy w stanie (spróbować) pomóc i wychylać się poza szereg? A może należy właśnie okazać chęć pomocy, powiedzieć szybko o swoich możliwościach (czyt. wykształceniu) i, gdy jest ktoś bardziej zaangażowany i doświadczony, pozwolić mu działać, jednocześnie być gdzieś obok w razie potrzeby?

Chyba tego się najbardziej boję. Że znajdę się kiedyś w takiej sytuacji i nie będę wiedziała, co zrobić. Dlatego między innymi chce skończyć te studia. Póki co myślę, że chyba trzeba. Chyba nawet nie powinnam mówić "chyba". Trzeba. Po prostu trzeba. Trzeba okazać zainteresowanie, bo pomoc powinna leżeć w naturze każdego człowieka, nie tylko studenta medycyny. Trzeba też znać jednak swoje możliwości, wiedzieć, kiedy pozwolić innym działać, nie przeszkadzać, ale też i nie bagatelizować i nie generalizować tych najmniejszych wypadków. Bo może jednak okazałoby się, że student był potrzebny, że po tym, jak przeszedł obojętnie, tylko on był jedyną osobą w okolicy, która przeprowadziłaby niezbędną resuscytację? Myślę, że o wiele łatwiej będzie nam, gdy będziemy, mogli powiedzieć w takich sytuacjach: "Przepraszam, co się stało? Jestem lekarzem.". Wiemy już więc do czego dążyć. Póki co - uważnie obserwujmy i nie bójmy się w takich chwilach pytać, czy jesteśmy w stanie jakoś pomóc. Czasem nawet zwykły przechodzień może uratować komuś życie.

(Tego posta napisałam ponad rok temu. Dojrzewał w nieopublikowanych, podczas gdy ja dojrzewałam do przyznania się do swoich... słabości. Choć teraz wiem o wiele więcej niż na początku II roku, to chyba nic złego mówić o tym, że nie wie się jeszcze wszystkiego, że nie jest się pewnym... To chyba też pewna siła. I gdy tak myślę i patrzę na siebie, na różne wydarzenia - to chyba wybieram opcję: mówię kim jestem i że  mogę spróbować pomóc. Ale jeśli jest ktoś, kto ma więcej praktyki - niech działa. Ważne żeby działać. Nie bójmy się. Miejmy odwagę. We wszystkim.)