czwartek, 10 marca 2016

Potrzebny lekarz!

Wszyscy dobrze wiemy, że takiego wezwania nie słyszy się tylko w filmach. Że wypadki się zdarzają i nigdy nie wiemy, gdzie, na co i na kogo trafimy. I chodzimy sobie po świecie my - studenci medycyny. Studenci, którzy już na immatrykulacji składali swego rodzaju przysięgę niesienia pomocy innym i ratowania życia. Studenci, którzy tak naprawdę wiedzę na ten temat mają jeszcze wciąż znikomą, by rzeczywiście pomóc. Na pewno większą niż niejeden przechodzień, który nie pamięta zasad resuscytacji, kiedy my po zajęciach z ratownictwa medycznego z zamkniętymi oczami, po przebudzeniu w środku nocy moglibyśmy podbiec do fantomu i rozpocząć całą procedurę. Tylko, że moim zdaniem (i, jeśli mam rację, to całe szczęście!) tak spektakularne wypadki, w których trzeba resuscytować, nie zdarzają się często. Częściej chyba zdarzają się omdlenia, upadki, chwilowe utraty przytomności... Zbiera się wokół grupka ludzi. Jakaś panika, niektórzy tylko stoją i patrzą, pytają "co się stało?". Ktoś krzyczy: "Potrzebny lekarz!". Idzie student medycyny. Chyba nie przejdzie obojętnie? Chyba nie mógłby tak? Podchodzi. Pacjent często już się ocknął, o, leży starsza pani, oddycha, mruga oczami. Pyta co się stało. Okazuje się, że jakaś pielęgniarka już się panią zajęła. Ktoś zadzwonił wcześniej po pogotowie i już słychać sygnał, są coraz bliżej. Chyba nie będzie się student pytał "Halo, czy pani mnie słyszy", skoro pani ma kontakt z tą pielęgniarką, a ta potwierdza, że jest wydolna krążeniowo-oddechowo... Może zostać z boku, powinien, czy będzie robił sztuczny tłum, który z każdą chwilą i tak narasta? Pewnie w tym czasie podejdzie wreszcie jakiś przechodzący właśnie lekarz. Pewnie będzie wiedział, co robić, więc ludzie się odsuną, a on zbada jakieś podstawowe odruchy, symptomy, bo patrząc na pacjenta będzie się domyślał, co mogło się stać. Przyjedzie karetka. Wtedy nawet ten lekarz się odsunie, ewentualnie przekaże ratownikom, jeśli coś zauważył, bądź coś podejrzewa. Panią zabiorą, wszyscy się rozejdą, i lekarz, i student - z jakim poczuciem? Że się na nic nie przydał, i tylko się wygłupił? Zadowolony, że to nie było coś bardziej poważnego, że nie był sam, że była pielęgniarka, przechodził lekarz, i że karetka przyjechała dość szybko? Będzie czuł się kompletnie głupi i nagle cała satysfakcja z zaliczonych egzaminów zniknie, bo przecież on nawet nie wiedział jak pomóc? Czy w ogóle można było jakoś pomóc? Ale przecież nigdy nie wiadomo, co się dzieje, okazanie zainteresowania i chęci pomocy powinno być w naturze każdego człowieka, więc chyba nie powinniśmy się nad tym zastanawiać?

Albo drugi scenariusz: ktoś woła lekarza. Student usłyszy. Zajrzy tylko, co się stało. Zobaczy, że Pani leży, jest przytomna, ktoś się nią już opiekuje. Ktoś powie, że już jedzie karetka. Student pomyśli: na nic się tu już nie przydam, przecież wszystko jest pod kontrolą. Krew się nie leje, wszyscy żyją. I pójdzie dalej. Powinien? Może tak zrobić? Albo znajduje się w jakiejś sali ze sporą liczbą osób. Ktoś woła lekarza. Nikt się nie podnosi, Student ma wstać, powiedzieć, że jest tylko studentem, ale spróbuje pomóc, okaże zainteresowanie, czy ma siedzieć cicho i nie podnosić się? W takich sytuacjach zawsze ktoś koło chorego/poszkodowanego się znajdzie. Ale skąd mamy pewność, że to ktoś, kto zna się na rzeczy, i że możemy mu zaufać, nie przyznając się do naszego kierunku studiów? Z drugiej strony czy mamy prawo twierdzić, że jesteśmy w stanie (spróbować) pomóc i wychylać się poza szereg? A może należy właśnie okazać chęć pomocy, powiedzieć szybko o swoich możliwościach (czyt. wykształceniu) i, gdy jest ktoś bardziej zaangażowany i doświadczony, pozwolić mu działać, jednocześnie być gdzieś obok w razie potrzeby?

Chyba tego się najbardziej boję. Że znajdę się kiedyś w takiej sytuacji i nie będę wiedziała, co zrobić. Dlatego między innymi chce skończyć te studia. Póki co myślę, że chyba trzeba. Chyba nawet nie powinnam mówić "chyba". Trzeba. Po prostu trzeba. Trzeba okazać zainteresowanie, bo pomoc powinna leżeć w naturze każdego człowieka, nie tylko studenta medycyny. Trzeba też znać jednak swoje możliwości, wiedzieć, kiedy pozwolić innym działać, nie przeszkadzać, ale też i nie bagatelizować i nie generalizować tych najmniejszych wypadków. Bo może jednak okazałoby się, że student był potrzebny, że po tym, jak przeszedł obojętnie, tylko on był jedyną osobą w okolicy, która przeprowadziłaby niezbędną resuscytację? Myślę, że o wiele łatwiej będzie nam, gdy będziemy, mogli powiedzieć w takich sytuacjach: "Przepraszam, co się stało? Jestem lekarzem.". Wiemy już więc do czego dążyć. Póki co - uważnie obserwujmy i nie bójmy się w takich chwilach pytać, czy jesteśmy w stanie jakoś pomóc. Czasem nawet zwykły przechodzień może uratować komuś życie.

(Tego posta napisałam ponad rok temu. Dojrzewał w nieopublikowanych, podczas gdy ja dojrzewałam do przyznania się do swoich... słabości. Choć teraz wiem o wiele więcej niż na początku II roku, to chyba nic złego mówić o tym, że nie wie się jeszcze wszystkiego, że nie jest się pewnym... To chyba też pewna siła. I gdy tak myślę i patrzę na siebie, na różne wydarzenia - to chyba wybieram opcję: mówię kim jestem i że  mogę spróbować pomóc. Ale jeśli jest ktoś, kto ma więcej praktyki - niech działa. Ważne żeby działać. Nie bójmy się. Miejmy odwagę. We wszystkim.)

3 komentarze:

  1. Też ostatnio to rozkminiałam ;). Bo to że trzeba ruszać na pomoc to powinno być oczywiste dla każdego człowieka bez względu na wykształcenie. Kilka metrów ode mnie podczas nabożeństwa zemdlał człopczyk, ludzie dookoła rzucili się na niego. No i co student ma zrobić? Krzyknąć do rosłych mężczyzn - hej, rozejść się, studiuję medycynę! A może oni też umieją udzielić pierwszej pomocy i są bardziej w tym biegli niż ja? ;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie o to mi chodziło :) a w kościołach takie sytuacje zdarzają się baardzo często :)

      Usuń
    2. Zwykle w kościele jakiś lekarz się znajdzie :)

      Usuń