Nadszedł czas i na mnie :) Czyli teraz trochę o tym gdzie robiłam praktyki i jak miło jest wspominam ;)
Pracowałam w małym szpitalu powiatowym. Ma tylko kilka oddziałów, więc nie miałam w czym przebierać - ostatecznie wybrałam jednak oddział internistyczny. Nie nastawiałam się zbyt optymistycznie, sądząc, że za dużo to ja tu nie zobaczę, rozczarowałam się jednak bardzo ;) W gruncie rzeczy to oddział można nazwać internistyczno-geriatrycznym, bo większością pacjentów byli starsi ludzie, zdarzali się też tacy, którzy czekali u nas na miejsce w hospicjum... Liczbę pacjentów poniżej 25. roku życia w ciągu tech czterech tygodni policzyć mogłabym na palcach obu rąk. W sumie to dobrze (nie życzę nikomu, żeby musiał leżeć w szpitalu), ale wkłuć nie było za bardzo na kim poćwiczyć ;)
Jak wyglądał mój dzień?
Przychodziłam na 7.30 - to już trochę za późno na poranną toaletę pacjentów, więc w większości mi się upiekło i w tym pielęgnacyjnym procederze uczestniczyłam tylko kilka razy. Mogę przyznać jednak, że nie jest to wcale łatwa praca, w szczególności, gdy ma się do czynienia z pacjentem leżącym - czasem do tego potrzebne są nawet trzy osoby! Pierwszego dnia trafił mi się pan po amputacji nogi do kolana. Do tego miał niedowład jednej ręki. Nieźle się nakombinowałyśmy razem z pielęgniarką, próbując pomóc mu usiąść.
Częściej jednak trafiało mi się zaraz po przyjściu mierzenie cukrów. O ósmej insulinki muszą być już rozpisane, a pacjenci cukrzycowi gotowi do śniadanka, więc Małolata w swym ślicznym, białym wdzianku, pchając wózek z nakłuwaczami, glukometrem i innymi medycznymi gadżetami, jeszcze żywym, niezmęczonym krokiem przemierzała korytarz, kierując się do odpowiednich sal. Największą radość sprawiało chyba, jak po kilku dniach pacjenci, widząc mnie o danej porze, sami wyciągali palce, wiedząc o co chodzi ;) Pierwszego dnia miałam duży problem z zapamiętaniem nazwisk, numerów sal i gdy wołałam kogoś na badania, musiałam kilka razy upewniać się, czy to na pewno ten pacjent. Szybko jednak poznałam pacjentów (niektórzy leżeli u nas przez cały czas, gdy miałam praktykę....), jak ich tych nowo przyjętych, którym zakładałam procesy chorobowe i robiłam z nimi wywiady epidemiologiczne.
Codziennymi rytuałami było też ważenie pacjentów i prowadzenie na badania. Mój pierwszy manewr wózkiem nie był zbyt udany, potem nabrałam wprawy i tylko doskonaliłam technikę (do windy i przez próg najlepiej przejeżdżać najpierw dużymi kółkami, ciągnąc wózek ;)). Niekiedy pacjentów leżących przewozić trzeba było na łóżku, wszyscy na korytarzu nam wtedy ustępowali i wpuszczali pierwszych do windy ;)
A jakie to były badania? RTG, USG, tomografia, doppler, echo serca (przezprzełykowe też!), gastroskopie, kolonoskopie, konsultacje ginekologiczne... Szczęściem, większość lekarzy okazała się być bardzo wyrozumiała - pozwalali mi obejrzeć badanie i opowiadali, co właśnie widać. Między innymi mogłam zobaczyć chorobę uchyłkową esicy, niedomykalność zastawki mitralnej, guzy ;( w żołądku, stłuszczenie wątroby, wyciętą macicę (we wziernikowaniu nie było widać szyjki), udar krwotoczny na TK... Z medycznego punktu widzenia to wszystko było mega ciekawe i absorbujące - lubiłam dni, kiedy była cała masa badań i nie było nawet czasu na drugie śniadanie, z drugiej strony jednak... ciężko było mi wracać z pacjentem, u którego na badaniu zdecydowanie coś wyszło, który pyta mnie się: "I jak tam, wszystko w porządku? Czy coś się okazało?", a ja nie mogłam mu nic powiedzieć, ani potwierdzić, ani zaprzeczyć (mimo tego, że często trzymałam w ręce opis) tylko z nic nie dającą po sobie poznać miną przekazać mu, że ma czekać na obchód i wtedy lekarz prowadzący wszystko mu powie. A pacjenci na badania zaopatrywali się różnie. Byli tacy, którzy oburzali się, ileż można ich badać, byli też przerażeni, którzy chyba nie wiedzieli nawet na czym to badanie polega. I znowu problem: przecież nie powiem takiemu przerażonemu człowiekowi: "Jedziemy na gastroskopię. Będziemy wkładać panu rurę przez przełyk do żołądka. Będzie miał pan straszne odruchy wymiotne. Znieczulimy pana wcześniej, ale preparat ten będzie bardzo gorzki. Ogólnie to badanie jest okropne, ale da się je przeżyć.". Informację powinien przekazać wcześniej lekarz, ale sama się przekonałam, że nie ma w szpitalu wystarczająco czasu dla pacjenta, a już szczególnie np. dla takiego niedosłyszącego, starszego pana, który pojmuje w najlepszym wypadku co trzecie słowo. Smutne to i pogarsza tylko samopoczucie pacjenta - tak, tak, stres i to wszystko, o czym rozmawialiśmy na socjologii i psychologii rzeczywiście ma miejsce w praktyce. Parę razy trafiłam też na chirurgię, robione były stomie i pobierane wycinki do hist-patu. Najbardziej podobał mi się węzeł chłonny. Na zwłokach węzły były takie brzydkie, czarne, nie to co taki świeżo wycięty :D
Rano też pobierało się materiały do badań. Krew na posiew, próbę krzyżową, mocz, wymazy itd. Co mnie zdziwiło to biopsje szpiku, które wykonywane były bardzo często. Szpik wygląda jak krew z takimi białymi, małymi grudkami. Tak więc pełniłam też funkcję transportera, przenosząc te wszystkie probówki z załączonymi TOTO-LOTKAMI ;) i innymi papierkami do laboratorium.
Po badaniach i po śniadaniu (które niektórym trzeba było pomóc zjeść) było podłączanie wcześniej przygotowanych kroplówek. I tu znowu zasada trzykrotnego sprawdzenia leku, czy aby na pewno to, co wpuszczam do kroplówki jest zgodne z zaleceniami lekarza. Potem jeszcze trzeba było przejść się po oddziale, bo może gdzieś nie kapie tak jak powinno i można było wreszcie zjeść drugie śniadanie, czekając na dzwonek, gdy kroplówka zleci komuś całkowicie. W większości do tego właśnie służyły u nas dzwonki. Przez cztery tygodnie tylko raz dzwonka użyto, gdy pacjentka zemdlała. To i tak bardzo dobrze, kiedyś podobno pacjenci dzwonili po to, żeby przełączyć im kanał w telewizorze...
Jak to na praktykach pielęgniarskich, wykonywałam też wkłucia i zastrzyki. Z wenflonami było ciężko, bo u starszych ludzi żyły są takie, jakie są, i czasem nawet pielęgniarki musiały kilka razy się wkłuwać, ale dla mnie też były bardzo pomocne i całkiem dobrze nam się współpracowało. Ale muszę przyznać - nie myślałam, że wenflon to taki przydatny wynalazek! Przez to zastrzyki dożylne były banalnie proste, do tego dochodziły tylko domięśniowe i podskórne. Jedna pani była tak szczupła i miała tak cienką skórę, że złapanie u niej fałdu skórnego było nie lada wyzwaniem. A ta radość, gdy po wszystkim pacjent mówi, że nic nie bolało jest nie do opisania ;)
W okolicach godziny przyjęć należało przygotować łóżka nowym pacjentom. Ścielenie okazało się wcale nie takie proste, biorąc pod uwagę często niewymiarowość pościeli do koców, poduszek, czy prześcieradeł do rozmiarów łóżek... Z pomocą pań opiekunek, każde łóżko ostatecznie wyglądało perfekcyjnie - tak, że pod koniec zmiany sama chętnie bym się na nie położyła, haha :)
Czego nie zapomnę? Niektórych lekarzy. Na przykład dr "Krejzola", anestezjologa, który usypiał pacjentów m.in. do kardiowersji. Zakładał też cewniki do hemodializy albo inne wkłucia do żył głębokich. Podczas tych niesłychanie zajmujących go zajęć miał sporo czasu na rozmowę ze mną. Zabawiał mnie więc pytaniami anatomicznymi. Gdy zorientował się, że coś jednak pamiętam - miejscami nawet więcej niż on, przerzucił się na historię. I wtedy zrobiło się bardziej ciekawie, haha ;) Jednej kobiecie po przebudzeniu powiedział: "Halinko! Witamy w świecie żywych! Jeśli zna pani jakąś modlitwę, to proszę się za nas pomodlić!", na co ona: "Oh, będzie mi niezmiernie miło modlić się za tak ZACNE grono!". Między innymi dlatego dr "Krejzol" pozostanie na długo w mojej pamięci, było z nim mega wesoło, mimo tego, że mijając go na korytarzu nigdy bym go o takie poczucie humoru nie podejrzewała. Mieliśmy też w szpitalu własnego dr House'a (tak, chodził o lasce ;)). To radiolog, bardzo przyjazny studentom, może nie na pierwszy rzut oka, ale jednak :) Chirurg o bardzo luzackim podejściu do życia, albo równie zabawny gastroenterolog. Pewnego dnia podczas kolonoskopii miał miejsce taki dialog:
Lekarz: - Nie no, nie wytrzymam. Zaraz chyba zemdleję.
Pielęgniarka: - No bez jaj, panie doktorze!
Na co on: - Nie no, z jajami zemdleję! A pani (patrzy na mnie) dokończy za mnie badanie.
Trafiłam też na kontrolę sanepidu. Po wykonanych zastrzykach wchodzę do zabiegowego, a tam dwoje obcych mi ludzi. Sprytna trochę jestem i wiedziałam po co ich tu mogło przywiać, dlatego dałam im pokaz perfekcyjnej segregacji śmieci, nawet tacę zdezynfekowałam od razu, i już podchodziłam do zlewu, by zaprezentować im moje higieniczne mycie rąk... ale wyszli, stwierdzając, że wszystko bez zastrzeżeń. Dostałam za to pochwałę od mojej przełożonej - mówiła, że patrzyli się przez cały czas gdzie i co wyrzucam, haha ;)
Niestety, na oddziale było stosunkowo dużo zgonów. Głównie ze względu na wiek i stan pacjentów. Pamiętam jednego pana po chemioterapii, któremu jeszcze dzień wcześniej podawałyśmy morfinę - następnego dnia jego sala była pusta, a mnie zawołano do pomocy przy zawożeniu zwłok do prosektorium... W końcu przestałam się pytać o pacjentów, których nie spotkałam już po weekendzie, trochę właśnie przez to, że dowiedziałabym się, że ktoś umarł.
Promyczkiem słońca na oddziale była dla mnie jedna pacjentka. Leżała już kilka tygodni przed moim przyjściem, i, jak możecie się domyślać, jeszcze trochę po moim odejściu. Była wuefistka. Zniszczona przez cukrzycę. Musiała leżeć bardzo długo, bo miała już odleżyny, nawet na piętach. Przez pierwszy tydzień moich praktyk trzeba było ją karmić, posiłki miała miksowane i podawane przez kubek z dzióbkiem, który należało jej przytrzymać; leki musiałyśmy rozgniatać i rozpuszczać w wodzie i mimo tego był duży problem, żeby wszystkie zostały połknięte. Przychodziłam do tej pani na karmienie, zakładanie i zmienianie kroplówek, mierzenie cukru... Nie było z nią praktycznie w ogóle kontaktu. Ale przychodziła do niej pewna pani, chyba siostra. Raz, gdy zajmowałam się inną pacjentką w jej sali usłyszałam, jak mówiła do niej: "Wiesz, Rysiowi znowu cholesterol podskoczył. Ja już nie wiem, od czego...". Uśmiechnęłam się pod nosem i wyszłam. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że ta pani wszystko słyszy i rozumie. Ale z czasem zaczęło być z nią coraz lepiej. Najpierw kiwała głową - czy chce się napić, czy poprawić jej poduszkę... Potem zaczęła mówić: "tak", "nie", "dziękuję". Czasem jak przechodziłam obok jej sali i kątem oka patrzyłam, czy kroplówka czasami się nie skończyła, widziałam, że ona patrzy na mnie no i nie sposób było do niej nie zajść. Raz widziałam, że odwiedziły ją nowe osoby. Przy okazji zapytałam się kto to był i odpowiedziała: "kuzynka. I siostrzeniec". I zauważyłam taką radość, dumę w jej oczach, mimo ciągłego braku sił. Pomyślałam sobie wtedy: jak bardzo ważna jest rola rodziny w procesie wyzdrowienia. Uczyliśmy się o tym, ale cały czas wydawało mi się to tylko teorią. Teraz już wiem, że to właśnie ta siostra, która przynosiła jej różne drobiazgi, mówiła do niej i pielęgnowała; ta kuzynka i siostrzeniec, którzy przyszli i po prostu byli, przyczynili się do poprawienia jej stanu zdrowia. W ostatnim tygodniu ta pacjentka jadła samodzielnie już kanapki, owoce, sama trzymała sobie kubek z herbatą, na obiad dostawała niezmiksowane zupy i normalne drugie danie. Ciągle trzeba było jej pomagać i przypilnować, ale poprawa była znaczna! Aż wreszcie, tego nie zapomnę chyba nigdy, gdy któregoś razu po zmierzeniu jej cukru jak zwykle powiedziałam jej ile wyszło, zamyśliła się i zapytała: "To chyba dobry wynik?". Rzeczywiście, cukier też jej się poprawił, powiedziałabym nawet, że unormował, więc uśmiechnęłam się i przyznałam rację. Przez cały ten czas ona zapamiętywała te swoje wyniki, analizowała i porównywała. Potem zaczęła się też sama podnosić i współpracowała, gdy przekładaliśmy ją na drugi bok albo sadzaliśmy. Morał z tej historii: bądźmy ludźmi i traktujmy innych jak ludzi. Wiem, że nie zawsze mamy na to czas. Ale nigdy nie bądźmy bezosobowi! Tylko w ten sposób pozwolimy pacjentowi zdobyć nasze zaufanie, pozwolimy mu w pewnym sensie... wyzdrowieć ;)
I takim optymistycznym, myślę, akcentem zakończę ten ultra długi wpis. Mam nadzieję, że nie zanudziłam Was nim, ale pokazałam, że praktyki pielęgniarskie też mogą być ciekawe i nauczyć na prawdę wielu, podstawowych rzeczy. Głównie tych dotyczących stosunków z pacjentem. Jak tak słucham tych, którzy stanęli już za stołem operacyjnym, trzymali haki, szyli.... - cieszę się, że Wam się to udało i gratuluję! A co mówię sobie? - Spokojnie, na to wszystko jeszcze przyjdzie czas.
Czytając ten wpis czuc , że masz respekt i szacunek do pracy pielęgniarek i ich równiez:)
OdpowiedzUsuńCzytałam wpisy studentów medycyny na temat praktyk i można było odczyc wyższośc ich nad pielegniarskami.
Pozdrawiam
Dzięki! ;) Niestety, nawet niektórzy pacjenci znacząco zmieniali swój stosunek do mnie, gdy sprostowywałam, że nie studiuję pielęgniarstwa... a szkoda, bo pielęgniarki odwalają na prawdę kupę roboty i też należy im się szacunek :)
UsuńNależy pod warunkiem, że one same mają szacunek do innych. ;-) A nie tak jak u mnie, były to wielkie Panie świata i łaskę robiły, jak w ogóle na Ciebie spojrzały. Nigdy chyba nie zapomnę historii, kiedy poinformowałam je o pacjentce, która nigdy nie narzekała, nawet jak bardzo ją bolało, że nagle wije się na łóżku z bólu (serce ją bolało) na co one odpowiedziały "nas też serca bolą i co z tego?", także ten..
UsuńCo do odwalania kupy dobrej roboty, to się zgodzę. Tu są niedoceniane, nie tylko pieniężnie.
Nie życzę im, żeby je tak serca bolały jak tą Panią....
UsuńCzasami pielęgniarki uważają, że pacjent symuluje albo wyolbrzymia, no i też często takie przypadki widziałam, no ale nie w tym wypadku było z pewnością inaczej... szkoda...
Cieszę się, że tak udały Ci się prakryki i nie byłaś zmuszana do odwalania najgorszej roboty. Trochę zazdroszczę Ci atmosfery, w jakiej pracowałaś. Super, że lekarze znajdywali dla Ciebie czas i jeszcze lepiej, że byli tacy fajni! A co do operacji.. - tak jak sama mówisz, przyjdzie na to czas, nie ma co zazdrościć i żałować, że nie miałaś okazji, bo jeszcze będziesz miała ich aż nadto. :) Mam nadzieję, że Pani wuefistka wróci szybko do zdrowia.
OdpowiedzUsuńDzięki! Sama jestem ciekawa co z tą Panią, chyba kiedyś się wybiorę na oddział i o nią zapytam, haha ;)
UsuńNajważniejsze, że praktyki mimo wszystko przebiegły pomyślnie ;) każdy ma kryzysy w swoim zawodzie, nie omija to również lekarzy. Właśnie wtedy pojawiają się tacy inspirujący pacjenci, jak u Ciebie pani z cukrzycą. Powodzenia w dalszej drodze zawodowej!
OdpowiedzUsuń