Uświadomiła mi to stara znajoma z liceum, gdy któregoś dnia wpadła na uczelnię.
-Jeej, przecież to szkoła twoich marzeń!
Ja taka trochę zdezorientowana...
- No przecież macie pufy na korytarzu!
Ty zawsze chciałaś, żeby w szkołach były jakieś miękkie sofy!
- Haha, no tak, fakt!
I tym się motywuję, gdy mam wstać na 7.45, gdy uwalam koło z histo, gdy znowu nie czuję się do końca nauczona na anatomię, gdy zasypiam na historii z filozofią czy etyce, gdy mam przeczytać kolejny długi i zupełnie niezrozumiały tekst na socjo, gdy rezygnuję ze zwolnienia z embrio, bo wejściówki są szczegółowe i marne są szanse na 5, gdy tłoczę się rano w autobusie i spotykam ludzi ze starszych roczników, i mówię sobie, że oni jakoś przez to przeszli. Przecież jestem na wymarzonej uczelni. Przecież dołączyłam do grupy ludzi, których jeszcze rok temu podziwiałam i nie wierzyłam, że mi się to uda. Przecież mam wymarzoną grupę i wymarzonych asystentów, inne grupy nie mają tak dobrze.
Więc siadam sobie na tych miękkich pufach, z kawą lub kanapką, oczywistą książką w ręce i śmieję się z innymi, bo wszyscy jesteśmy w tej samej sytuacji i nawet jeśli jest ciężko - jesteśmy szczęśliwi.
I nie wiem skąd u mnie taki nagły przypływ optymizmu, może dlatego, że zbliża się weekend, że nie trzeba ogarniać biofizy na jutro, że jadę jutro do domu (mam dość makaronu, warzyw na patelnię, jajecznicy i niedogotowanych ziemniaków, mamo, ugotuj coś dobrego!!), że za tydzień ostatnie ćwiczenia z chemii, że zbliżają się święta, że... dobra. prawie 19. czas na anatomię!