niedziela, 12 listopada 2017

Sposób na niemycie rąk

Moje małe dzieci trochę podrosły, usamodzielniły się, wyszły do ludzi (przedszkola) i tu generalnie pojawiają się prawie same pozytywy,  poza jednym: nie mają czasu, bądź po prostu im się nie chce myć rąk. A w takim przedszkolu, gdzie spotykają się same takie leniwe i niedojrzałe 5/6-latki robactwo ma najlepsze warunki do rozwoju. Samodzielne korzystanie z toalety, potem niedokładne bądź zupełne nieumycie rąk, a następnie beztroskie zabawy i wkładanie paluchów do buzi i jajeczka mogą zacząć rozwijać się w małych brzuszkach.

O owsicę mi chodzi naturalnie ;) aale! Co tam owsik, taki mały -  prawie go nie widać, a jak zaswędzi to się dzieciak podrapie i po problemie. Małolata nie byłaby więc sobą, gdyby ten problem pozostawiła samemu sobie. Wspaniałomyślnie przejrzałam prezentacje z parazytologii z 2 roku i znalazłam pamiętny obrazek gistnicy (coby nie burzyć estetyki bloga zainteresowanych odslyłam tutaj i tu).

Trochę się przeliczyłam myśląc, że powtórzę sukces próchnicy, kiedy po pokazaniu zdjęcia wyżartych przez nią zebów mały K. chciał myć zęby po każdym posiłku. Odpowiedzią jaką dostałam tym razem był śmiech i komentarz "makaron z du*y".

Nad myciem rąk jeszcze pracujemy i jest coraz lepiej.

piątek, 3 listopada 2017

Praktyki po czwartym: Interna

Kolejne 2tyg czwartorocznych praktyk to dwa tygodnie na oddziale internistycznym. Zawitałam na nie do nowego dla mnie szpitala, na wyremontowany oddział wewnętrzny.  Co tu dużo mówić. Plusem była odległość, którą codziennie rano mogłam spokojnie pokonywać rowerkiem, żeby dotrzeć na odprawę o 8.15, potem zrobić obchód z młodym Panem Doktorem Rezydentem, który został mi przydzielony jako mentor pierwszego dnia praktyk i któremu przez całe dwa tygodnie każdy gratulował, bo niedawno się ohajtał. Nie obyło się też bez śmieszków, że świeżo upieczony mąż a już sobie taką śliczną studentkę przygruchał. Standard. Z Moim Panem Rezydentem współpracowało się bardzo dobrze. Pacjentów badaliśmy dokładnie i pieczołowicie (kończyliśmy obchód jako ostatni na całym oddziale :D). Nauczył mnie paru trików - np żeby słuchawkę położyć na sercu i nie trzymać, wtedy rzeczywiście lepiej słychać. A jak się dowiedział, że leży u nas pacjent z tarciem osierdziowym to popędziliśmy do niego razem i przeżyliśmy osłuchując go nasz pierwszy raz (posłuchania owego tarcia naturalnie...) Hmm... miał to być taki niby żarcik, ale chyba rzeczywiście brzmi to dwuznacznie. Przytoczę więc historyjkę z 4. roku - na temat:

Myślałam, że żarty typu: "Nabłonek jednowarstwowy płaski w pochwie? Chyba u pani po wakacjach" zostały wymyślone przez studentów. Do czasu, kiedy na radiologii podczas jednego seminarium zostałyśmy zapytane (moja grupa to w 3/4 płeć piękna) o rodzaje i cechy fal, efekt piezoeelektryczny i inne ciekawostki, którymi żadna z nas sobie nie chciała zawracać głowy. Profesor, widząc nasze niepewne, może trochę znudzone twarze powiedział:
- A panie fizykę w liceum miały? Czy tylko tarcie was interesowało? Swoją drogą bardzo ważne, przecież nie dałoby się chodzić bez niego, nie wspominając już o innych czynnościach...
Taki tam przykład mikroszowinizmu na medycznym.

Posłuchaliśmy sobie więc tego tarcia (osierdziowego - przyp. aut.), pogadaliśmy z pacjentami o książkach, które czytali, o medlikach jakie mieli na szyi, o jakiś światełkach za oknem, które pewnej pani nie dawały w nocy spać i się zastanawiała co to jest, a my razem z nią. Dostaliśmy opierdziel złożony z wiązanki niecenzuralnych słów próbując zmierzyć jednej pacjentce ciśnienie (dziwne, że za automat to nawet podziękowała!). Nawet się per rectum przytrafiło (zaczynam się robić monotematyczna...), spuszczanie płynu z brzucha (akcja jak na jagodach) i kilka reanimacji, którymi za specjalnie nikt się nie przejął więc i ja (mimo mojego pierwszego odruchu by polecieć i popatrzeć) przeszłam nad tym do porządku dziennego. Ostatecznie pierwszą reanimację przeżyłam w cywilu, a pan, który widział moją anielską buźkę najprawdopodobniej jako ostatnią na tej ziemi (strażacy sie nie liczą), jak dowiedziałam się potem z ogłoszeń w kościele - niestety zmarł.

Jak się już uporaliśmy z obchodem, Mój Pan Rezydent rozpisywał leki. A że odpowiedzialność to jednak duża, przykładał się do tego bardzo, a ja nie chciałam mu przeszkadzać i (za obopólnym porozumieniem i zadowoleniem) udawałam się moim rowerkiem z powrotem do domku. Raz nawet zostałam na kominek radiologiczny, coby się dokształcić (i przy okazji przegłodzić - więc jakby nie patrzeć dwie korzyści z tego były).

To by było na tyle z moich wspominek przedostatnich praktyk studenckich. Piąty (PIĄTY!!!) rok w trakcie, więc być może wkrótce wrócę podzielić się zaobserwowanymi absurdami (a tych nie brakuje). Bo mimo tego, że nie dzielę się na bieżąco sprawami to żyję, studiuję, mam się całkiem stabilnie, rozwijam się - ale o tym jeszcze kiedyś :)



środa, 6 września 2017

Praktyki po czwartym: cz.1 - chirurgia

Trochę czasu minęło od zakończenia moich tegorocznych praktyk. Tym razem rozpoczęłam nimi wakacje. To był dobry wybór. W taki sposób udało mi się nacieszyć nieco wakacyjną pogodą, a teraz piszę do Was już w deszczowej, jesiennej aurze - która swoją drogą całkiem mi odpowiada :) 

Po czwartym roku praktyki obejmują dwa tygodnie na internie i dwa na chirurgii. Rozbiłam je sobie na trzy oddziały. na pierwszy rzut poszła chirurgia ogólna. Pierwszego dnia stawiłam się na obchodzie po nocy spędzonej w pociągu z drugiego końca Polski, a już o 8 myłam się do asysty. Była to adrenalektomia, było podejrzenie przerzutów - dlatego nie zdecydowano się na operację laparoskopową. Generalnie, gdy szłam na operację to po tych kilku godzinach zmywałam się do domu. W pozostałych dniach było nas więcej, dlatego każdego dnia kto inny asystował - reszta obserwowała lub szła do poradni. Tam też można było dużo się nauczyć - badanie fizykalne, badania obrazowe, wyniki badań laboratoryjnych, a przede wszystkim historia choroby, która u każdego pacjenta jest inna, i którą sami chętnie opowiadali (mimo że bardzo często były trudne). Operowane były głównie nowotwory (szczególnie układu pokarmowego, jak na ogólną przystało), dużo więc udało mi się zobaczyć - resekcję jelita, wyłanianie ileostomii, guz odbytnicy... Pamiętam jedną operację, która szczególnie mnie zainteresowała - był to guz jajnika naciekający prawie wszystko, co miał na swojej drodze - wśród operatorów był też ginekolog - dobrze było zobaczyć, jak lekarze różnych dziedzin współpracują i radzą się siebie nawzajem. Sytuacja była naprawdę kiepska, sam jajnik urósł do gigantycznych rozmiarów,  nie znam jednak dalszych losów tej pacjentki.

Kolejny chirurgiczny tydzień spędziłam na urologii. Wybór padł całkiem przypadkowo, pomyślałam, że spróbuję czegoś nowego i przyznam się, że nie oczekiwałam dużo pracy i ciekawych przypadków. Muszę przyznać, że tu zostałam pozytywnie zaskoczona. Każdego dnia każdemu studentowi wyznaczano odpowiednie zadania - tak, aby nauczyć się wszystkiego. Tutaj asystowałam do zabiegu cystektomii. To była (jak dla mnie) bardzo długa operacja, dostęp ciężki, pęcherz ogromny i twardy (oczywiście nowotwór), wyłaniano ureostomię. Jak przy każdym zabiegu, bałam się, że z moją ostatnią skłonnością do słabnięcia, czasem nawet omdleń, nie dam rady. Jednak dobre śniadanie, emocje (jakieś takie poczucie odpowiedzialności) i adrenalina nie zawiodły. Miłym akcentem następnego dnia podczas obchodu było to, że lekarze pamiętali kto brał udział w zabiegu i zawołali mnie na POP, mówiąc: - Chodź, zobaczysz pacjenta, którego wczoraj operowałaś.
Uczestniczyłam też w zabiegach stulejki - w różnych postaciach, mniej i bardziej zaawansowanych. Byłam w pracowni ESWL, czyli rozbijania kamieni nerkowych i moczowych. Do poradni standardowo przychodzili starsi panowie z przerostem prostaty, pacjenci z podejrzeniem lub po resekcji nowotworu pęcherza moczowego. W przypadku tych drugich, wykonywaliśmy badanie, które chyba najbardziej przypadło mi do gustu - cystoskopię. Polubiłam je do tego stopnia, że wykonałam trzy pod rząd, a opis ostatniego dr wydrukował mi na pamiątkę (z zaznaczeniem, kto je wykonał oczywiście :)) Może to brzmieć zabawnie, ale naprawdę podobało mi się, że mogłam zobaczyć jak to wygląda od środka, manewrować kamerą, wyciągać cewniki. To coś zupełnie innego od zwykłego USG. Młodsi pacjenci, poza problemem stulejki, pojawiali się z nowotworami jądra, wodniakami - wykonywaliśmy USG. Tym, z nowotworem pęcherza moczowego wykonywaliśmy wlewki dopęcherzowe. Pacjentom (głównie po przeszczepieniu nerki) w gabinecie usuwaliśmy też cewniki JJ, o którym słyszałam już pierwszego tygodnia IV roku - teraz mogłam go zobaczyć i wyciągnąć, za pomocą mojego ulubionego cystoskopu :) Co może niektórych zdziwić to panie również są pacjentkami a urologii :) Do poradni przychodziły na badanie ureodynamiczne, z problemem nietrzymania moczu, bądź wypadaniem narządów płciowych, lub też po wspomnianym już przeszczepie nerki. Urologia to też dobre miejsce, by wprawić się w cewnikowaniu i badaniu per rectum. To drugie może nie jest marzeniem każdego studenta medycyny, jednak uważam, że lepiej nauczyć się tego pod okiem specjalisty (gdy nie ponosimy pełnej odpowiedzialności) niż w późniejszej praktyce czegoś nie rozpoznać. Nie trzeba iść na urologię, to badanie wykonuje się też u rodzinnego, na SORze czy na internie - nie zawsze jednak lekarze (i pacjenci) są chętni, by nam to pokazać.  

Z pewnością nie opisałam wszystkiego - przez te dwa tygodnie wydarzyło się tyle, że nie sposób pamiętać to tyle czasu później. Cieszyłam się z tych praktyk. Mimo, że jedyna rzecz, której jestem na 100% pewna w związku z moją medyczną przyszłością to to, że nie będę ani okulistą, ani chirurgiem właśnie - cieszyłam się z tych praktyk. Bo każdy lekarz powinien mieć takie doświadczenie. Być, zobaczyć, spróbować. Wiedzieć, jak wygląda sala operacyjna. Znać podstawy szycia. Na zajęciach nie zawsze udało się asystować do zabiegu. Tutaj, jeśli ktoś chciał mógł zostać po południu na przeszczep nerki np. Przyszli chirurdzy z pewnością byli zafascynowani. Ja cieszyłam się, że mogę zdobyć nowe doświadczenie, bez zbędnego "parcia". Cieszyłam się, że lekarze traktowali mnie jak koleżankę. Że mogliśmy razem usiąść w przerwie przy kawie i na luzie porozmawiać. Że pacjenci dziękowali po wykonanej cystoskopii za badanie, bo "nic ich nie bolało". To chyba zapamiętam najdłużej :) 


środa, 11 stycznia 2017

nareszcie studiuję!

Muszę się pochwalić. Minione święta były pierwszymi "świętami bez egzaminowych perspektyw" w mojej studenckiej karierze. Żadnych książek, żadnych notatek, żadnego poczucia obowiązku, żadnego strachu, żadnego wrażenia marnowania czasu. Były za to miłe, rodzinne chwile, dobre jedzonko, spacery, uśmiechy, ciepłe dłonie, rozmowy, muzyka, śpiewy, tańce, zwiedzanie, kultura, JEDNOŚĆ. Takiej jedności mi zwykło brakować, gdy wśród bliskich musiałam oddalić się i zająć choć przez kilka chwil nauką, żeby uspokoić sumienie. Mój brak egzaminowych perspektyw był (wciąż jest) potęgowany perspektywą trzech wolnych tygodni w lutym. Nareszcie, po trzech latach mąk, jestem szczęściarą - prawdziwie studiuję. Mam czas zarówno na obowiązki i dodatkowe aktywności. Planując coś, otwieram kalendarz i zapisuję konkretną datę, bez wertowania kartek do przodu i liczenia ile to dni przed kolokwium. Czasem kilka wydarzeń nadkłada się na siebie i to dopiero jest smutne!
Ta prawdziwość studiowania to nie wieczna impreza, choć przyznać muszę, że i na to więcej czasu się znajduje i rzadko kiedy piwkiem się gardzi (dzięki Bogu za dobrych ludzi, którzy czasem budzą styranych wstawaniem na zajęcia o 7.30 przez cały tydzień studentów wracających z "piwka" ostatnim tramwajem), ale też podróże, spokój, ŻYCIE, poszukiwanie, zainteresowanie, rozwijanie się, koła naukowe, dyżury, konferencje, książki, publikacje, komputer, kawa i zagłębianie się w jakiś temat, powoli, bez stresu - wspaniałe!
Jestem przeogromnie wdzięczna za miniony rok. W pierwszych jego minutach życzyłam, żeby to był "nasz rok", w ostatnich dopiero odczułam, których "nas" on był. I chyba też zrozumiałam wreszcie, dlaczego nie mam w zwyczaju robienia postanowień noworocznych. My, ludzie, zachowujemy się bardzo impulsywnie, jesteśmy bardzo emocjonalni. Momentalnie ulegamy fascynacjom, snujemy dalekosiężne plany, a potem, zupełnie nagle, niekonsekwentnie, bez walki, z nich rezygnujemy. A przecież zwykle wystarczy tylko cierpliwość i cicha obecność, trwanie w "powolnym robieniu swego", zrozumienie, wsparcie (nawet to od samego siebie) - i wszystko, naturalnie, w swoim tempie zacznie się układać. W to wierzę i tego chcę: robić swoje i wykorzystywać szanse, które co jakiś czas podsyła los. I to jest moje jedyne postanowienie, ale nie na nowy rok - na każdy nowy dzień. I tego też Wam życzę, żebyście każdego dnia tego nowego roku witali nowe szanse, z uśmiechem, z motywacją, z wiarą!
Kończę uśmiechem, coby nie było tak nostalgicznie :) Trzymajcie się ciepło w te mrozy!