Jestem już po dwóch blokach. Jak po tytule można się domyślić, jednym z nich była derma. wrr... Fartuch już wyprany i wyprasowany, nic już nie czuć maścią Wilkinsona. Na objawy ewentualnego zakażenia różnorakimi tworami trzeba jeszcze poczekać kilka tygodni. Dlaczego się tak martwię? Wiem, że ryzyko nie jest duże, być może nawet znikome, dermatolodzy przez 20 lat pracy w zawodzie nic od pacjentów w nadmiarze nie przynieśli na sobie, jednak na wszelki wypadek z koleżankami zabookowałyśmy sobie u naszego prowadzącego weekendową kurację i ostatnie opakowanie wspomnianej wcześniej maści. Nawet własną salę mamy dostać! :D
A wszystko zaczęło się tak: doktor zawołał nas do chłopczyka z AZS do przyjęcia. Wywiad zbierał z jego mamą przez telefon, więc za dużo się nie dowiedziałyśmy. Kazał nam porozmawiać z dzieciaczkiem i zbadać go. Na AZS to nam nie wyglądało, ale w końcu to był nasz pierwszy tydzień na oddziale - co my możemy wiedzieć. W zgięciach łokciowych przebarwienia posterydowe, na tułowiu kilka krostek. Badamy, oglądamy, dotykamy - krosty czy grudki???
Doktor pyta:
- No i co u pacjenta stwierdzacie?
Na co my, zasugerowane jego wcześniejszą podpowiedzią, zgodnie odpowiadamy:
- Atopowe zapalenie skóry.
- A gdzie jeszcze podobne zmiany występują?
- Hmm... no może w łuszczycy.... w świerzbie...
- No!
- To co to jest?
- No wtórne zakażenie świerzbem! (tu zadowolona, chytra mina, po której wszystkie poleciałyśmy zdezynfekować ręce)
A potem, już przy kolejnym pacjencie koleżanka pyta lekarskim szyfrem:
- Doktorze, czemu pan nam nie powiedział, że ten chłopaczek ma scabies?
Na co doktor:
- Ale ja też go wcześniej bez rękawiczek badałem!
No cóż, "równouprawnienie"...
Na egzaminie praktycznym natomiast trafił mi się bardzo sympatyczny pan. Głównym problemem były cechy niewydolności żylnej na podudziach z owrzodzeniem na jednej kończynie. Ale jako że to zaliczenie, a ze mnie taka pilna studentka, zapytałam się o inne zmiany i poprosiłam o ściągnięcie koszuli. W międzyczasie pytam gdzie pan mieszka i z kim:
- Proszę pani, dokładnie mieszkam na tej ulicy i pod tym numerem.
- A z kim pan mieszka?
- Z żoną i dwiema córkami, ale śliczne, mądre!
Pan ściągnął koszulę, obserwuję liczne grudki i przeczosy na ramionach, brzuchu, okolicy krzyżowej... Pytam więc:
- A u pozostałych domowników też takie zmiany występują?
- Proszę pani, prawdę mówiąc to ja od 15 lat mieszkam na ulicy, bo mnie żona z młodszym zdradziła i nie chcę jej widzieć! Ale przystojniejszy w sumie był... Ale to nie jest świerzb, bo mnie teraz nie swędzi, a tamtego tyle dni smarują, a ciągle się rypie!
Zapisuję, zadaję resztę pytań, kończę:
- No to w takim razie wszystko, dziękuję panu, chyba że chce mi pan jeszcze coś powiedzieć?
- Że pani jest taka piękna i mądra!
No cóż, szczerość przede wszystkim. Nie wiem po co pan zgrywał przede mną nie wiadomo kogo, nawet gadać po angielsku chciał, bo podobno w Kanadzie kiedyś był! Ale po co ściemniać, lepiej jak inny pacjent prosto z mostu strzelić, że się na kartonach śpi, a nie się biedna studenta domyślać musi i podchodzić kolesia, bo się boi go stygmatyzować i od razu do bezdomnych kwalifikować. Odpicowanego bezdomnego na oddziale czasem ciężko jest odróżnić od samotnego, starszego pana...
Tyle o dermatologii, bo już mam wrażenie, że wszystko mnie swędzi.
Powiem jeszcze trochę o tym nowym, blokowym systemie, który pokochałam i który czasem mnie już irytuje. Plusem jest to, że uczymy się cały tydzień jednego przedmiotu. Nie ma rozpraszaczy, nie ma trudniejszych przedmiotów, na których trzeba się skupić bardziej, kosztem innych. Kończymy około południa, czasem wcześniej, czasem później, ale zawsze jest czas żeby ugotować sobie obiad i go zjeść, oglądając przy tym ulubiony serial. Nauki jakoś specjalnie dużo też nie ma. Choć czasem tydzień czy dwa to niewystarczająco żeby całość materiału ogarnąć, żeby się to wszystko normalnie, naturalnie w głowie poukładało. Raz w tygodniu jakiś wykład wpadnie, to dla rozrywki można pójść, posłuchać, nawet jakieś notatki zrobić. W weekend spokojnie można pójść na imprezę, albo wyjechać gdzieś, parę razy imprezy wypadły już w środku tygodnia. W moim planie w każdym semestrze mamy przeznaczone 2 tygodnie na fakultety, jak dobrze pójdzie z zapisami to okażą się one dwoma wolnymi tygodniami <3. Minusem jest na pewno to, że (teoretycznie) zaczynamy codziennie o 8. Każda klinika ma swoje zasady, jedni każą przychodzić na 8.15, inni na 9, a jeszcze inni na 7.30. Przez pierwszy tydzień miałam na 8.15, a i tak pod koniec tygodnia czułam się jak trup. Myślę jednak, że to kwestia przyzwyczajenia. Czasem też na oddziale jest po prostu nudno. Niektórzy lekarze każą na siebie czekać, bo mają jakieś papierkowe sprawy do załatwienia. Czasem po prostu pacjenci nie są za bardzo rozmowni i wywiad się nie klei. Ogólnie jest to jednak pozytywne, gdy idziemy w naszych mundurkach, ze stetoskopem na szyi na zajęcia, a ludzie mówią nam "Dzień dobry". Gorzej gdy pytają nas o drogę, albo gdzie jest toaleta a to nasz pierwszy dzień na oddziale i nie ogarniamy jeszcze wszystkich labiryntów w danym budynku.
W temacie ostatnich głośnych akcji polityczno-medycznych za dużo się nie wypowiem, bo sama nic na ten temat nie czytam, wystarczą mi opowieści, które słyszę od ludzi w grupie. Smutno mi tylko trochę, że coraz większy brak perspektyw przed nami. Coraz więcej osób, z którymi rozmawiam, chce wyjechać. A ja póki co patrzę na to wszystko z boku i zauważam, że moje pragnienie by dostać się na te studia było większe niż pragnienie by je skończyć. Leci dzień za dniem, robię swoje, ale nie myślę za dużo o przyszłości. Nie widzę sensu, żeby przywiązywać się do jednej, jedynej wymarzonej specjalizacji, bo kto wie, czy w ogóle miejsce na ową się znajdzie. Nie widzę też ku temu sensu, bo jestem zdania, że wszystkiego trzeba najpierw spróbować, sprawdzić się, skonfrontować z różnymi dziedzinami. Myślę sobie: jeszcze mamy czas. Ale jakby nie patrzeć - połowa studiów za nami. Aż się wierzyć nie chce. Ze mnie przecież ciągle jeszcze taka małolata...
niedziela, 30 października 2016
sobota, 1 października 2016
Praktyki po trzecim
Pierwszego dnia moich praktyk internistycznych dr Krejzol (o którym można było poczytać w relacji z praktyk pierwszorocznych, bo w tym roku zawitałam na ten sam oddział) stwierdził, że należy zrobić mi wejściówkę. Pierwsze (i jedyne) pytanie brzmiało: Jaki temat jest opisany na 1532 stronie Szczeklika??? Oczywiście, spudłowałam.
Po trzecim roku mamy praktyki na oddziale internistycznym i pediatrycznym.
Na pierwszy rzut u mnie poszła interna, tam gdzie zwykle do tej pory te wakacyjne praktyki robiłam. Oooo mamo, przez całe moje życie nie wynudziłam się tak bardzo jak podczas jednego dnia tam! Już pierwszego dnia pani dr powiedziała mi: "szkoda, że nie przyszłaś tydzień temu, ordynator był na urlopie, zastępca by Ci wszystko podpisał i nie musiałabyś przychodzić", ale jako że już przyszłam, pomierzyłam tylko ciśnienia i kolejnym autobusem, podziwiając nadwiślańskie krajobrazy, wróciłam do domu. Dnie mijały następująco: przyjeżdżałam późniejszym autobusem, niespiesznie zdążałam do szpitala, powolutku się przebierałam, weszłam do lekarskiego, siadłam, wzięłam z półki książkę (czytałam o EKG, nawet mi się to potem przydało, bo jeden pacjent z LBBB się znalazł, zaplusowałam więc panu ordynatorowi na obchodzie) i czekałam, aż doktórzy skończą swoje sprawy papierkowe i wreszcie ruszą na obchód, najczęściej około 11. Czasem coś tam mi dali do ułożenia, do napisania, jakaś recepta się trafiła raz bądź dwa, raz poszłam z panem doktorem spuścić płyn z opłucnej, raz spróbowałam zrobić kardiowersję, ale chyba pan ordynator bał się i ustawił za małą moc, bo musiał po mnie poprawić, więc w sumie nie ma się czym chwalić. No, może moją głupotą, bo jak już pacjenta strzeliłam tym prądem to tak podskoczył, że aż się wystraszyłam czy go nie zabiłam, w dodatku jego uśpiona twarz wyglądała jak z horroru, haha. Pan ordynator się ucieszył gdy przepisywał Xarelto, a ja spytałam czy to czasem nie riwaroksaban. Poszliśmy sobie zrobić echo serca raz i nawet coś tam pamiętałam z mojego fakultetu. Ale gdzieżby pan doktor wpadł na pomysł, żeby studentce dać głowicę - przecież nie ma czasu na zabawę, on jest tak bardzo zajęty swoimi papierami... Parę razy zeszliśmy na izbę, np. żeby przyjąć pijaczka, który trzy razy zbierał się do podpisania dokumentów, a ostatecznie zdecydował nie poddawać się leczeniu. Pewnego dnia byłam tak spragniona jakiejkolwiek akcji, że gdy zobaczyłam jak dwóch lekarzy nagle się podnosi, biorą słuchawki i wychodzą, pytam się:
- Mogę iść z wami???? (tu mina tak bardzo podobna do poniższej)
Na co doktórzy:
- A co wolisz, lighty czy mentolowe?
Na pediatrii było trochę ciekawiej. Zawitałam do innego szpitala, nie dało rady nijak skompensować sobie tych dwóch tygodni w jeden, tak jak na internie. Tu różnica była zasadnicza: lekarze sami kazali nam badać. Nie byłam sama, więc zdarzało się, że jednego dzieciaczka badały kolejno cztery osoby. Kiedy tam bałam się odezwać i o cokolwiek poprosić, tu mogłam spokojnie o wszystko zapytać. Duży wpływ na to miała na pewno młoda kadra i to, że szpital jest kliniczny. Na naszym oddziale były przypadki onkologiczne, głównie białaczki, ale też różne choroby autoimmunologiczne czy genetyczne, jak neurofibromatoza. Ciekawym doświadczeniem było skonfrontowanie się z problemami, chorobami, o których się uczyliśmy, ale w praktyce nie mieliśmy z nimi nigdy do czynienia - np. trombocytopenia niereagująca na leczenie sterydami, w przypadku której nawet lekarze nie wiedzieli co dalej, poza czekaniem, robić. Każdy przypadek niósł za sobą jakąś "opowieść" naukową, ale o wiele ciekawszą niż na zajęciach. W taki sposób wreszcie ułożyły mi się w głowie hemosyderoza i hemochromatoza. Braliśmy udział w planowaniu leczenia. Oglądaliśmy badania obrazowe, szukaliśmy nieprawidłowości. Badaliśmy i pisaliśmy historie choroby. Mogliśmy sprawdzić swoją wiedzę w praktyce. Dzieciaczki przez częste wizyty były przyzwyczajone do lekarzy, pozytywnie nastawieni, otwarci - nawet najmłodsi. Również rodzice współpracowali lepiej niż niejeden dorosły pacjent na internie. Dostaliśmy do kieszeni pakiet naklejek "Dzielny pacjent", którymi nagradzaliśmy tych grzecznych i przekupywaliśmy tych płaczących pacjentów. Momentami było dużo śmiechu, gdy badałam chłopczykowi brzuch, badam i badam, zagaduję:
- Co Ty tam masz w tym brzuchu?
Na co chłopczyk:
- Płatki.
Subskrybuj:
Posty (Atom)