To byłby ostatnie, obowiązkowe praktyki studenckie. Ale jako że żaden z tych przedmiotów mnie sobą nie urzekł (choć z nadzieją czekałam na ostatni blok, żeby się ostatecznie do czegoś przekonać), a ponadto miejsca w moim studenckim mieście rozeszły się jak ciepłe bułeczki, postanowiłam odbyć je w moim małym szpitaliku powiatowym. Dzięki temu udało mi się je odbyć z tempie, powiedzmy, "lekko" przyspieszonym ;) Ponadto, jako całkiem świeżo "uprawojezdniony" kierowca, mogłam poczuć się codziennie rano jakbym jechała do pracy. Choć dzień przed pierwszym dniem praktyk musiałam pojechać i na spokojnie obczaić tamtejszy parking ;)
Na anestezjologii byłam na jednym, krótkim zabiegu. Tego dnia akurat wszystkie znieczulenia to były POPy, a na dodatek pacjent stwierdził, że chce być świadomy. Było to dla mnie całkiem nowe doświadczenie, bo podczas zajęć, o ile mnie pamięć nie myli, wszyscy pacjenci spali. A tutaj Pan Pacjent dopytywał:
- Coś się stało? Dlaczego nic nie mówicie? Jest jakaś komplikacja?
- Nie, proszę Pana. Już kończymy.
A była to prosta operacja przepukliny pępkowej ;)
Potem jeszcze zwiedziłam odnowiony oddział Intensywnej Terapii, Pani Ordynator omówiła mi każdego z kilu pacjentów będących wtedy pod opieką oddziału. Jednego dnia zdarzyło się zatrzymanie krążenia na sali, więc udało mi się zobaczyć przyjęcie takiego pacjenta w ciężkim stanie, po reanimacji na oddział - wszystkie procedury krok po kroku, jak to w praktyce wygląda. Takie praktyki - zbyt krótkie żeby być nudnymi. Bez masek krtaniowych (ale to akurat nic trudnego żeby ją założyć), bez intubowania - czym moja była nieco rozżalona. Powiedziała:
- I co, teraz nie będziesz wiedziała jak się intubuje....
Trochę mi zajęło, zanim wytłumaczyłam, że żeby umieć to zrobić, musiałabym to robić codziennie, kilka razy dziennie i to przez na pewno więcej niż dwa tygodnie, które są przeznaczone na praktyki. I że raczej nigdy mi się nie przydarzy konieczność intubowania, no chyba że się na taką speckę, albo na ratunkową zadecyduję. A póki co, takich planów nie mam i smutno mi, że nie intubowałam nie jest.
Na oddziale ginekologiczno-położniczym spędziłam trochę więcej czasu. Zaczynaliśmy obchodem, potem przyjmowanie nowych pacjentek, badania i zabiegi. Były operacje - plastyka pochwy, cięcia cesarskie, ale też mniejsze zabiegi jak łyżeczkowanie, kolposkopia, ewakuacje ropni, HSG no i porody naturalne naturalnie ;). Mogłam sobie przypomnieć USG prenatalne, które przez ostatni rok miałam niejedną okazję nieco poznać, USG narządu rodnego i brzucha (!) - tu się pozytywnie zaskoczyłam, bo nie każdy ginekolog sprawdza pacjentkom rutynowo, przy okazji narządy jak wątroba, trzustka, nerki. A akurat jednej pani znaleźliśmy kamicę żółciową. Rozrzut pacjentek był ogromny - od ciężarnych przed i po terminie, przez borykające się z niepłodnością, po poronieniach, z nietrzymaniem moczu, ze stanami przedrakowymi, infekcjami, z nowotworami, w menopauzie... Przyznam się, że czekałam na te praktyki. Czekałam, żeby skonfrontować swoje wyobrażenia z rzeczywistością. I chyba wyrobiłam sobie ostateczne zdanie. Nie byłabym w stanie robić drugiej kobiecie tego, co robią ginekolodzy-położnicy. No nie mogłabym. Nie dałabym rady. Ta chirurgiczna część jest chyba najbardziej brutalną z całej medycyny. Już nawet zabiegi na oku wydają się być niczym strasznym! Ale gdy tylko przypomnę sobie pierwsze łyżeczkowanie jamy macicy z pozostałości łożyska, które widziałam - robi mi się słabo. I nic tu nie pomoże - radość z nowego człowieka, świadomość, że ratuje się kobiecie życie... Ja dziękuję.
Została ostatnia prosta. Cały przyszły rok będzie rokiem stażowym, obfitym w praktykę. Takie są przynajmniej założenia. Swój pierwszy staż już prawie kończę - tak, trochę wcześniej, a to dlatego, że robię go w miejscu, gdzie z dyżurki (jak i z sal chorych) rozciągają się takie widoczki.