Stoję niemal u progu mojej studenckiej przygody. Piąty rok zleciał niesamowicie szybko. Chciałabym czuć się tak jakoś... doroślej, pewniej, dumniej. A czuję głównie to, że trochę zmarnowałam czas, że nie wykorzystałam tylu szans. Idąc na studia czułam się wyjątkowo i miałam z siebie satysfakcję, że moje starania zaowocowały, że udało mi się spełnić wyznaczony sobie cel. Obecnie nie czuję się tak mądra jak myślałam, że będę. Nie chcę siebie usprawiedliwiać, ale to raczej wina systemu. Tego całego natłoku. Tego, że na cały materiał mieliśmy tylko pięć lat, że czasem marnowaliśmy tydzień lub dwa na jakiś beznadziejny, mniej istotny blok, a na rzeczy ważne mieliśmy mniej czasu. Mam wrażenie, że moim celem przez ostatnie lata było zwyczajnie iść naprzód i skończyć studia. A teraz, przed ostatnim rokiem pojawia się jakiś strach, niewiadoma. I nie wiem czy jest sens cokolwiek planować. Jak każdy chyba mam swoje preferencje, jakieś ukryte wizje siebie w przyszłości, ale ta przyszłość znów zaczyna być niepewna. Z kim bym z lekarzy nie porozmawiała - niemal każdy miał kiedyś inne plany specjalizacyjne. Dlatego na ostatnio coraz częściej zadawane pytanie pt. "jaka specjalizacja" odpowiadam "życie pokaże" (lub medycyna sądowa, jak mam dobry humor).
Ale do rzeczy. Miałam okazję dużo się nauczyć. Poza tą całą teorią, której pewnie dużą część pominęłam już na etapie zapamiętywania i której spora część już dawno wyparowała z mojej główki, nauczyłam się dużo... życia. Od kolegów z roku, od wykładowców, od pacjentów. Nauczyłam się, że jesteśmy czasem tak samo bezbronni, że nas też dotykają najróżniejsze problemy, że nasza wiedza nie jest w stanie nas obronić przed wszystkim. Nauczyłam się kultury osobistej. Szacunku do drugiego człowieka. Z drugiej strony wciąż ziewam na nudnych seminariach i udaję, że słucham (och, tę sztukę też mam opanowaną do perfekcji). Nauczyłam się, że nie zawsze trzeba się spieszyć. Nie biegam na tramwaj odkąd zaliczyłam pierwszą wizytę na SOR. Nauczyłam się, że w najtrudniejszych sytuacjach należy postępować według schematu. Że nie można panikować. Że spóźnienie do 15 minut raz na jakiś czas to nic takiego.
Nauczyłam się pokory. Opanowania. Przyjmowania rzeczy takimi, jakie są, bez zbędnego przeżywania. Nauczyłam się odnosić porażki i sukcesy. Nauczyłam, że nie warto cwaniakować. Wyzbyłam się stresu związanego z dzwonieniem czy wysyłaniem maili tych bardziej "biznesowych". Uprawojezdniłam się wreszcie. Zyskałam więcej pewności siebie. Nie krępuję się zwracać ludziom uwagę np. palącym w miejscach publicznych. Nie muszę ciągnąć nikogo za rękę, gdy chcę coś zdziałać niestandardowego. Nie uzależniam swoich zainteresowań od tego, czy będę miała w nich kompana. Chodzę swobodnie. Nie wstydzę się okazywać emocji. Uważnie obserwuję i słucham. Staram się nie mówić bez zastanowienia, za dużo. Gdy myślę o niektórych kiedyś przeprowadzonych rozmowach, wiem, jak zachowałabym się obecnie w podobnej sytuacji. Wiem, że mam teraz wystarczające doświadczenie i wiedzę, by powiedzieć więcej. By czasem niektóre rzeczy przemilczeć. By milcząc, pokręcić głową. By być czasem bardziej stanowczą. I asertywną.
Nie same studia na uniwersytecie nauczyły mnie tego wszystkiego, ale studia jako etap życia, usamodzielnienia się, sprawdzenia się. Wiele ludzi przewinęło się przez tych kilka lat, wiele sytuacji, z których czerpałam dla siebie jak najwięcej - uczyłam się na własnych potknięciach, inspirowałam innymi albo przeciwnie - stawiałam kogoś wizerunek jako przykład, kim na pewno nie chcę być. Myślę, że dużo dobrego udało mi się już zrobić. Wydaje mi się, że to powinnam postawić sobie za cel - robić dobro. Niezależnie od tego, gdzie wyląduję - po prostu zaangażować się w całości i dawać z siebie wszystko.